26 tygodni wyreżyserowane inaczej
Znacie taki film o zombie "28 tygodni później"? Jest to sequel filmu 28 dni później. Obejrzałam oba i jako wielbicielka wszelkich postapokaliptycznych wizji stwierdzam, że są całkiem niezłe. Może nie wybitne, ale niezłe. Do 28 tygodni jeszcze nam dwóch brakuje, a i zombie jak na lekarstwo (chyba, że należy do nich zaliczyć włóczących się nad ranem pijanych młodych Niemców, Brytyjczyków i Rosjan na Phuket :), ale o 26 tygodniach też można myśleć i mówić z pewną duma, ale i nostalgią. Panie i Panowie. Dobiliśmy do 6 miesięcy.
Od 6 miesięcy nie widziałam pięknego Pałacu Kultury i Nauki. Nie oglądałam TVN24 (w tym czasie zmienił się prowadzący Poranka!) Nie widziałam jak panu Prokopowi pękły spodnie w programie Dzień Dobry TVN (no dobra, widziałam w internecie - pozdrawiamy Panie Marcinie, proszę się nie przejmować, mogło być gorzej, choć, szczerze mówiąc, nie wiem w jaki sposób ;) Przegapiłam fascynującą ponoć debatę przedwyborczą. Nie jadłam dobrego polskiego kabanosa (tutaj chciałam sprostować pewną sprawę - wbrew temu co reklamuje firma Tarczyński, w Azji NIE MOŻNA kupić ich kabanosów!) Nie piłam dobrego cydru....
Wydawałoby się, że nic, tylko rzucić się z najbliższego mostu (mamy tu jeden nieduży niedaleko), ale chyba jednak tego nie zrobię. Bo jeśli jak pamiętny inżynier Karwowski z 40-latka miałabym robić jakieś podsumowanie, to z całą pewnością byłoby ono na plus. Popatrzmy zatem na żywot Oli i przeanalizujmy, czy podobnie jak w Żywocie Briana zaśpiewam na końcu "Always look on the bright side of life" ;) Czy warto przyjechać na kilka miesięcy do Azji? Zostawić uporządkowane życie i zmienić je na inne?
Plusów dodatnich i ujemnych jest sporo. Z jednej strony mamy wspaniałe widoki. Osobiście najbardziej lubię dwa rodzaje. Plażę (lenistwo w końcu to moje drugie imię) oraz oglądanie przyrody z perspektywy tylnego siodełka na motocyklu. Tej pierwszej części tłumaczyć raczej nie trzeba: widoki są najczęściej jak z Niebiańskiej plaży (brak tylko morderców, choć psychopatę niejednego można spotkać). Oczywiście niektórzy znaleźliby pewnie mankamenty: woda jest za ciepła i zbyt jaskrawo błękitna, piasek pali w podeszwy stóp, a słońce jest zbyt gorące i jasne. Ach, no i są jeszcze palmy kokosowe. Trzeba bardzo uważać, żeby kokosem w głowę nie dostać! No i ile można leżeć na plaży, wskakiwać w fale, czytać książki, obserwować ludzi. Chwilę na pewno, ale jak długo? Ja mogę długo ;)
Oglądanie przyrody w trakcie jazdy na motocyklu też wydaje się niejednoznaczne. Och, widoczki są piękne, im wyższa góra tym lepiej (no chyba, że ma się ciut większą pupę niż standardowa jak autorka tego tekstu i czasem słyszy się od swojego kierowcy: zejdź i wdrapuj się na piechotę, bo nie wciągniemy. Nie powiem, takie wchodzenie bywa męczące, ale pupę zmniejsza radykalnie i nakłania do rozważań, czy aby nie taki ukryty cel miał kierowca ;)
Osobiście najbardziej lubię dżunglopodobne lasy oraz ryżowe pola - z niezrozumiałych przyczyn nieodmiennie staje mi (nie po raz pierwszy, cytując sejmowego klasyka) wówczas przed oczami Rambo, oczywiście jego druga część. I choć sam film kręcono gdzieś w Ameryce Południowej czy Środkowej i nieśmiertelny John nigdy po "naszych" terenach z łukiem nie biegał, czasem naprawdę ma się wrażenie, że on zaraz zza drzewa wyskoczy albo pojawi się przy kolejnym wodospadzie. Kto wie... :)
Azja to jednak nie tylko niebiańskie widoczki przyrody, to również wielkie miasta. I choć każde z nich ma w sobie coś, co przypomina Bangkok z filmu Kac Vegas (szemrane, choć eleganckie knajpki, wysokie, ociekające złotem hotele, panny szukające sponsorów), to jednak ja najbardziej pamiętam z nich zawsze piękne zabytki, ale również niesamowity harmider na ulicach, brud, biedę, rozpadające się budynki. Nigdzie chyba tak jak w Azji nie widać rozwarstwienia społecznego. Gdzie obok wypasionego hotelu stoi rozpadająca się chatynka. Gdzie ludzie siedzą między torami jadących pociągów. Gdzie życie człowieka bywa mniej warte niż miska ryżu....
Wracając do plusów dodatnich i ujemnych - do tych pierwszych niewątpliwie dopisałabym kuchnię. Wiem, że kuchnia tajska, wietnamska, hinduska, indonezyjska czy nawet malezyjska to żaden rarytas dzisiaj w Polsce - czasem idąc przez Warszawę miałam większy problem ze znalezieniem knajpki z dobrym kotletem schabowym niż z zagraniczną kuchnią. Jednak nawet nie chodzi o same przepisy, a o smak świeżych warzyw, ziół, owoców. Smak ananasa kupionego w Polsce ma się niestety nijak do soczystej świeżości i pysznej słodkości ananasa azjatyckiego. Tak samo z bananami. O rambutanach, dragon fruitach, passion fruitach i innych mango nie wspomnę. Różnorodność jest bardzo duża, każdy znajdzie coś dla siebie. Tak sobie myślę, że nawet żarłoczne krasnoludy, które objadały biednego Bilbo w Hobbicie zdołałyby bez większych problemów się najeść. A nawet przejeść :)
Przeszliśmy przez jedzenie, krajobrazy, miasta. Zostaje to, co zawsze najważniejsze - ludzie. Podzielmy ich na dwie grupy: inni turyści (tudzież backpackerzy ) oraz lokalni mieszkańcy.
Zacznę od tych pierwszych. Potrafią zachwycić i potrafią wkurzać. Czasem siedząc w jakiejś małej knajpce, w hostelu czy na Casa Weranda masz wrażenie, że oto odnalazłeś swoją własną Drużynę Pierścienia i zostaje wam tylko wspólnie ruszyć do Nowej Zelandii, żeby poszukać Saurona i go pokonać. Rozmowy do rana, dzielenie się wskazówkami co do dalszej trasy, najpiękniejszych miejsc, ale również doświadczeniami życiowymi. To, co najlepiej lubię, to fakt, że tu nikt mnie nie pyta kim jestem z zawodu, gdzie pracuję, co robię, ile zarabiam. Bardziej interesuje ich co myślę, co przeżyłam. Nie to, gdzie chcę być za 5 lat, ale którędy zamierzam dalej iść. Takie rozmowy znaczą wiele, bo zmuszają cię do zadania sobie tych samych pytań. Ale czemu potrafią też wkurzać? Oj, potrafią. To temat na osobny post, teraz napiszę tylko tyle: savoir-vivre nie jest ich mocną stroną. A w zasadzie część z nich nigdy nie słyszała takiego wyrażenia, żyjąc w przekonaniu, że na wakacjach obowiązuje znajomość jednej zasady: ja jestem najważniejszy. Trochę jak Shrek nim zakochał się w Fionie. No cóż. Na pewno uczą cierpliwości :)
Lokalni mieszkańcy pięknej Azji również potrafią wystawić cierpliwość na próbę. W wielu miejscach przekonaliśmy się o słuszności słów Doktora House'a: Każdy kłamie. Bezlitośnie. Bez mrugnięcia okiem. Bez oglądania się na innych. Ale jeśli pamięta się o tej zasadzie, wówczas można całkiem swobodnie się z nimi zaprzyjaźnić. Bo są bardzo przyjaźni i naprawdę bardzo chcą pomóc. I często pomagają. Ale czasem, tylko czasem, ich własny interes przeważy nad chęcią pomocy. I wówczas człowiek ma ochotę zachować się jak Predator albo inny Obcy. Ale znowu - jest to dobra lekcja cierpliwości. I zamiast zmienić się w Obcego, uśmiecha się jak spielbergowski ET, myśląc sobie: ET chce do domu. Na szczęście - bardzo rzadko :)
Są jeszcze dwie lekcje, które odrabia się czasem boleśnie będąc w Azji. Pierwsza to elastyczność. Poczucie braku kontroli jest tutaj czymś powszechnym. Zielone światło nie gwarantuje ci bezpiecznego przejścia przez jezdnię, piękne zdjęcia w folderze pokoju z oknem w hotelu, a nazwa miasta na autobusie bezpośredniego dotarcia do niego. Trzeba być elastycznym, radzić sobie z bieżącymi trudnościami, a nie wybiegać myślą 3 kroki na przód. Bo naprawdę fantazję tu mają ułańską i nawet my Słowianie nie jesteśmy w stanie przewidzieć wyzwań, które staną nam na drodze. Słowem - trzeba być trochę jak Harry Potter, który często mylił się w swojej ocenie sytuacji, a zawsze finalnie wychodził z niej żywy. Czasem obolały, ale zawsze żywy.
Druga lekcja to nauka pokory. Pokory wobec życzliwości, siły i niezłomności ludzi, którzy nawet żyjąc w ubóstwie potrafią się uśmiechać i śpiewać cały dzień. Pokory wobec tolerancji, gdy patrzy się na wyznawców różnych religii, siedzących przy jednym stole w rodzinnej knajpce. Pokory wobec otwartości na innych i radości z drobnych gestów takich jak traktowanie ich z szacunkiem. Pokory wobec losu, który pozwolił mi wygrać największy los na loterii, kiedy pozwolił mi urodzić się w bezpiecznej Polsce i nie zaznać nigdy głodu i chłodu. Do tego nie da dopisać się cytatu z filmu, bo choć mądrych filmów jest na świecie wiele, to jednak żaden idealnie nie odda moich myśli.
I na koniec naszej wyprawy jest jeszcze lustro. Takie jak to, które miała zła Królowa w Śnieżce i łowcy. Lustro, które zawsze mówi prawdę, przed którym w czasie takiej wyprawy człowiek staje częściej, bo ma na to czas. Lustro, które każe mu przeanalizować swoje życie, błędy i porażki, radosne momenty i sukcesy, które przypomina, że zawsze i wszędzie można wyciągnąć wnioski z różnych sytuacji, zmienić się i iść dalej. Lustro, które pomaga uczyć pokory. Lustro, w które spojrzeć zwykle nie mamy czasu albo boimy się tego, co możemy w nim zobaczyć. Samego siebie, odartego z różnych złudzeń, napełnionego wieloma doświadczeniami. Moim lustrem stały się fale morza. A co będzie waszym?
26 tygodni z życia to szmat czasu. Nauczyły mnie wiele, pozwoliły doświadczyć jeszcze więcej. Czasem jestem zmęczona i czuję się lekko bezdomna. Ale potem pojawia się kolejna wyspa, kolejna plaża, kolejna świątynia i kolejna puszcza. I już marudzę Łukaszowi - zobaczmy jeszcze to. Na razie się zgadza. W dniu, w którym powie mi jak Terminator: Talk do the hand, odpowiem słowami Rambo: Go home. I wtedy wrócimy do domu :) Nadal my. Ale chyba trochę nowi.
Inspirujecie, oboje! Poki co nie pozwole nadal nie mam odwagi na taka totalna ucieczke, ale chce gdzies sie urwac na 3 tyg. w lutym. Mysle o Azjii, choc do tej pory odstraszala. Potrzebuje fajenego miejsca na trekking + troche lenistwa, cos polecicie?
OdpowiedzUsuńRudy Martuch
Dzięki! Do głowy przychodzi mi kilka możliwości. Na pierwszym miejscu trekking na wulkan (bo to naprawdę wyjątkowe doświadczenie) - może indonezyjski Lombok i kilkudniowa wędrówka na Rinjani, a potem słodkie lenistwo na dziewiczych plażach na południu? Z tym że w lutym trzeba się liczyć z deszczem (godzina, dwie dziennie) a Indonezja jak na pierwsze doświadczenie z Azją może trochę przytłoczyć. Alternatywnie trekking na północy Tajlandii - malownicze okolice Pai (góry, ale nie bardzo wysokie) albo Park Narodowy Doi Inthanon (najwyższy szczyt), a potem kilka dni na południu na rajskim wybrzeżu albo wysepce. Ciekawie wygląda też Malezja: Cameron Highlands to przepiękne widoki i dużo możliwości na pochodzenie sobie w terenie, a zaledwie kilka godzin drogi od tego miejsca jest polecana przez turystów wyspa Penang (my dotrzemy tam za jakieś 3 tygodnie więc będzie jeszcze można poczytać nasze opinie). Last but not least: Filipiny. W lutym na dobre trwa pora sucha, a pięknych miejsc do trekkingu i plaż (mniej lub bardziej turystycznych, w zależności od preferencji) nie zabraknie. Chętnie służymy pomocą w przypadku szczegółowych pytań :)
Usuń