One night in Bangkok... albo nawet trzy

Niespecjalnie ciągnęło nas do odwiedzenia Bangkoku. Nie pałamy wielką i bezwarunkową miłością do dużych azjatyckich miast. Ale ponieważ Bangkok znalazł się na naszej trasie z północy na południe Tajlandii, a dodatkowo bardzo chcieliśmy wziąć udział w wyborach parlamentarnych (czyli odebrać w konsulacie pakiety do głosowania korespondencyjnego, fotki tutaj), trafiliśmy też tam. Intuicja nas nie zawiodła, wielkiego zachwytu zabrakło. Nie, nie oznacza to, że w Bangkoku nie ma nic ciekawego i tego miasta trzeba unikać jak ognia. Wręcz przeciwnie, atrakcji turystycznych, i to bardzo unikalnych, jest naprawdę dużo. Po fakcie uznaliśmy nawet, że było warto zobaczyć je na żywo. Ale dobrze, że zaplanowaliśmy tylko 3 dni.




Dla kogoś, kto zatrzymywał się na dłużej głównie na azjatyckiej prowincji, takiej rajskiej i z zasady spokojniejszej, każde duże miasto będzie koszmarem. Dotyczy to Filipin, Indonezji, Malezji i Tajlandii. Wietnam i Kambodżę wspominamy podobnie. Gigantyczny, chaotyczny ruch drogowy pozbawiony jasnych zasad. Powietrze zanieczyszczone spalinami tysięcy pojazdów o różnym stanie technicznym, kopcących bardziej niż przyłapany niedawno na kłamstewku Volkswagen. Ten stres (choć już prawie nieistniejący w naszym przypadku) związany z przechodzeniem przez jezdnię lawirując pomiędzy samochodami i motocyklami, często jadącymi pod prąd (więc oczy trzeba mieć dookoła głowy). To może zmęczyć. Wtedy z tęsknotą wspominamy rajską atmosferę prowincjonalnej wyspy i mówimy sobie: "spokojnie, to tylko kilka dni".


Przy wyrabianiu sobie opinii o kimkolwiek/czymkolwiek bardzo istotne jest pierwsze wrażenie, które często trudno wyprzeć z pamięci. W naszym przypadku głęboko w siedziska pociągu wbiły nas widoki przygnębiających slumsów na północ od głównego dworca kolejowego. Sam dworzec też standardem przypomina warszawski Centralny przed liftingiem. Po wyjściu z dworca nie było lepiej. Złapaliśmy taksówkę (pierwsza zaleta miasta: bardzo tanie taksówki) i... mimo tego, że było ok. godz. 10 rano, utknęliśmy w sporym korku. Przejazd 4 kilometrów zajął nam prawie pół godziny (błogosławiony niech będzie serwis Google Maps, bo taksówkarz sam z siebie by nas chyba nie dowiózł i wyjątkowo nie podejrzewam w tym próby oszustwa). 

Jazda ze średnią prędkością 8 km/h pozwala jednak przyjrzeć się z blisko życiu codziennym mieszkańców. Po drodze widzieliśmy ekskluzywne wieżowce i centra handlowe lśniące wypolerowanym marmurem, stalą i szkłem poprzetykane blokami i budynkami wyglądającymi, jakby ludzie bali się tam mieszkać. Obdrapane elewacje, zakratowane okna i balkony. Potem znowu powiew blichtru. Bardzo dziwne wrażenie. I nie, nie zatrzymaliśmy się w tajlandzkim odpowiedniku nowojorskiego Bronxu, tylko na sąsiedniej do słynnej Silom Road ulicy.


Potrzebna była w trybie pilnym odtrutka na pierwsze, niebyt pochlebne wrażenie. Wpakowaliśmy się do Ubera (swoją drogą polecamy na przejazdy w Bangkoku - jest tani i nie trzeba tłumaczyć, gdzie chce się dojechać; dla przykładu kurs na odległość 10,5 kilometra trwający pół godziny kosztował ok. 11 zł) i ruszyliśmy przez dzielnicę biznesową do naszej ambasady. 

"Nowoczesny" Bangkok robi bardzo dobre wrażenie. Liczne wieżowce o ciekawej architekturze nadają wielkomiejski charakter, pasujący idealnie do stołecznego charakteru miasta. Wyniesione na estakadach przelotowe arterie (płatne, i to słono, 50 bahtów nawet za kilkukilometrowy odcinek) pozwalają sprawniej wymknąć się korkom tym, którym się spieszy. Nowoczesna linia metra czy "podniebnej" kolejki pokazuje, że miasto się rozwija i nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Piękny i duży park w środku miasta pozwala na chwilę zapomnieć, że jest się wewnątrz dwunastomilionowej aglomeracji. Ale ulice na dole i dookoła to jednak ciągle tłok. 



Kolejnym miejscem, które wzięliśmy na tapetę, było słynne Chinatown. Miejsce jest niezwykle barwne. Tysiące sklepów, straganów, ulicznych jadłodajni. Olbrzymi wybór smacznego jedzenia. Specyficzny klimat. I tłoczno jak w Pekinie.




Swoje trzeba już odstać (mówiąc precyzyjnie odsiedzieć np. w autobusie), żeby tam dojechać. Przy tej okazji krótkie info na temat komunikacji publicznej: nie trzeba się bać autobusów. Są dość wygodne, tanie i łatwe do ogarnięcia (bilet kupuje się u konduktora, cena przejazdu od 6 do 13 bahtów w zależności od standardu autobusu, a trasę z grubsza da się zaplanować dzięki plannerowi komunikacji publicznej w Google Maps - z tym że nie należy ufać mu bezgranicznie). Przy przejazdach metrem albo skytrain w ogóle nie ma problemu, ponieważ bilet (żeton lub karta) kupuje się w automacie "mówiącym" po angielsku, a cena przejazdu zależy od długości trasy (w automacie z góry wybiera się trasę przejazdu). Biletu trzeba pilnować: otwiera nie tylko bramkę wejściową ale jest też niezbędny do wyjścia na stacji docelowej.



Prawdziwą odtrutką na chaos miasta okazały się jednak największe atrakcje turystyczne Bangkoku: Wielki Pałac Królewski i Świątynia Wat Pho. Wizyta w tych miejscach to absolutna konieczność, a pominięcie ich byłoby tożsame ze zignorowaniem Koloseum podczas zwiedzania Rzymu.

Przez pałac codziennie przetaczają się tłumy turystów, więc sensu nabiera wybranie się tam jak najwcześniej. Należy pamiętać o odpowiednim stroju. Szorty nie będą odpowiednie (panowie długie spodnie, panie sukienki lub spodnie co najmniej do połowy łydki), podobnie jak odkryte ramiona, ale jest możliwość wypożyczenia stroju na miejscu. Sprzeczne informacje w internecie dotyczą butów, ale w praktyce każdy rodzaj obuwia jest dozwolony.

Pałac, pomimo że od dawna nie jest już oficjalną siedzibą władz, urzeka swoim pięknem. Zarówno część sakralna, z najświętszą w całej Tajlandii Świątynią Szmaragdowego Buddy na czele, jak i pałacowa. Warto poświęcić chwilę każdej budowli, pochylić głowę przed szmaragdowym i złotym Buddą, przyjrzeć się kolorowym freskom w podcieniach, podziwiać dbałość, z jaką został urządzony ten ogromny, liczący ponad 200 tys. metrów kwadratowych teren otoczony murami obronnymi.





Po sąsiedzku znajduje się Wat Pho, czyli świątynia leżącego Buddy, z monumentalną figurą "odpoczywającego" Buddy o długości 46 metrów. Otoczona jest oczywiście kompleksem innych sakralnych budynków. Niewątpliwie cały ten obszar stolicy to prawdziwa wizytówka miasta i wystarczający argument, żeby podczas podróży po regionie jednak kilka dni na zwiedzanie Bangkoku wygospodarować.


Po ciężkim dniu przychodzi wieczór, a jedną z najpopularniejszych "miejscówek" młodzieżowych jest Khaosan Road, siedziba niezliczonych tanich hosteli, knajpek, klubów i tętniąca życiem do późnych godzin nocnych. Miejsce typu: siadasz w jednej knajpie i słyszysz różne gatunki muzyczne z trzech innych. Miejsce, gdzie knajpy nie krępują się nawet, że deprawują młodzież.



I trzeba powiedzieć sobie szczerze: może 30-tka na karku to cezura czasowa, która oddziela definitywnie zamiłowanie do hałasu od preferowania spokojniejszej atmosfery, bo kilka godzin spędzonych w okolicach Khaosan Road mocno mnie zmęczyło. Chociaż w małej, rodzinnej knajpce na jednej z sąsiednich ulic znaleźliśmy najsmaczniejsze dania w całej Tajlandii :)

Trzymając się tematyki wieczornej: żadna relacja z Bangkoku nie będzie kompletna bez wspomnienia problemu (zagadnienia?) rozwiniętego ponad miarę seksbiznesu. Można nie zwracać uwagi na kluby, erotyczne masaże, kąpiele w pianie, bary z "panienkami", ale one zwrócą uwagę na ciebie. Tego rodzaju przybytki obecne są w całym mieście, chociaż są ulice, gdzie ich koncentracja jest zdecydowanie większa. Biada człowiekowi (szczególnie poruszającemu się samotnie po mieście mężczyźnie), który znajdzie się wieczorem choćby w pobliżu. Krzykliwe i kolorowe, podświetlone szyldy i nazwy wypisane na nich nie pozostawiają wątpliwości, jakiego rodzaju usługi są w ofercie. Naganiaczki i naganiacze przed klubami mogą dosłownie rozerwać klienta na pół próbując ciągnąć go każdy w swoją stronę. Przejście choćby kilkuset metrów wieczorem główną ulicą to kilkadziesiąt wypowiadanych półszeptem zaproszeń do skorzystania z oferty z pokazaniem katalogu ze zdjęciami włącznie. Zabawne (chociaż może lepszym słowem byłoby tu "smutne") jest, że oficjalnie prostytucja w Tajlandii jest zakazana. Tak samo jak oficjalnie jest tolerowana, jako istotna część szarej strefy. I tylko zastanawiając się głębiej nad problemem można dojść do wniosku, że gdyby popyt nie był tak duży, to i podaż by zmalała do jakiejś tam "światowej średniej".

Dla mnie Bangkok ma dwie twarze, jest trochę jak Dr. Jekyll i Mr. Hyde. Nowoczesność miesza się z tradycją. Stal i szkło z obskurnością. Szybka kolej i metro z tuk-tukiem stojącym w korku. Ład i porządek z nieokiełznanym chaosem. Sacrum sąsiaduje z bardzo wyuzdanym profanum. Cieszę się, że miasto odwiedziłem. Wrócić, przynajmniej na ten moment, nie planuję.

A Wy? Byliście? Jakie macie własne przemyślenia na temat Bangkoku? Da się go pokochać, zatrzymując się w nim na przykład na dłużej? Ciekaw jestem Waszych opinii.

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń