Polowanie na śledzia

Nie mówię, że zawsze było bardzo łatwo. Ale nawet w czasach niedoborów można było liczyć na uczynną sąsiadkę, która podzieliła się informacją, że śledzie rzucili na Koszykowej a banany i pomarańcze (kubańskie!) są jeszcze w Megasamie. My dojechaliśmy do Kuala Lumpur z mocnym postanowieniem, że chcemy zjeść znowu coś na polską modłę - coś słonego i kwaśnego. Śledzik, idealnie reprezentujący oba te smaki, chodził mi po głowie już od kilku tygodni, a wigilia była idealnym pretekstem. Tylko gdzie w Kuala Lumpur można kupić "egzotyczne" ryby? Polowanie na produkt, który w Polsce można nabyć w każdej Biedronce, 9098 km od domu urosło do rangi wielkiego przedsięwzięcia wymagającego rozpoznania, planowania, poświęcenia dużej ilości czasu i odpowiedniego budżetu. Teraz możemy już powiedzieć: "mission accomplished", ale perypetie związane z poszukiwaniami warte są swojej własnej historyjki :)



"Od czego by tu zacząć poszukiwania?" - głowiłem się mocząc się jak śledź w słonej wodzie na Langkawi. Raczej nie dostanę tak niszowego produktu w byle supermarkecie... W ruch poszło Google i w oczach zabłysnęła iskierka nadziei. Sklep online niedaleko Kuala Lumpur ma śledzie w ofercie! Tyle że przy zamówieniu niewielkiej ilości cena za dostawę była dość zaporowa. A duża ilość nie wchodziła w grę, bo po kilku miesiącach żołądki trochę się nam skurczyły i ciężko "wkręcić" nawet dwa dania na raz, a pomimo miłości do śledzika ciężko mi było wyobrazić sobie jedzenie go dwa razy dziennie przez tydzień :) Co więc zrobić? Znalazłem na stronie importera listę sklepów w KL, które mają w ofercie jego produkty. Znowu Google poszło w ruch, lokalizacje zostały spisane i pierwszy dzień pobytu w stolicy Malezji poświęciliśmy na szukanie naszej manny z nieba. Tyle że z każdym odwiedzonym sklepem miny nam rzedły. Produkty tej firmy oczywiście były, ale tylko łosoś norweski przyrządzony na 15 sposobów. Ewentualnie wędzony śledź w oleju w puszcze. Zmęczenie rosło wraz ze zniechęceniem, ale od uczucia całkowitej rezygnacji uchroniło nas dostrzeżenie na półce w jednym z supermarketów w Suria KLCC śledzików w słoiku. I to w dwóch wersjach: rolmopsy i płaty w zalewie. Już prawie się złamałem i wrzuciłem je do koszyka, ale przypomniało mi się, że to nie jest wcale to, co tygrysy lubią najbardziej. A skoro do wigilii ciągle dwa dni to może dalibyśmy sobie jeszcze szansę i poszukali jeszcze raz w Google...

Ale Google zawiodło (Google, jak mogłeś mi to zrobić?!), a desperacja rosła. Był poranek 23 grudnia i gotowy byłem jechać ponownie do Suria KLCC po te rolmopsy (w końcu lepszy rydz niż nic), ale w ramach ostatniej szansy postanowiliśmy sprawdzić jeszcze, czy potęga mediów społecznościowych to fakt czy mit. Krótka notka wrzucona na Tripadvisor przez dłuższy czas pozostawała bez odpowiedzi aż wreszcie (kiedy byliśmy już w drodze po rolmopsy) pojawiła się jakaś reakcja! Niestety internet mobilny zawiódł. Odebrałem maila, że nadeszła odpowiedź, ale nie dało się otworzyć strony i jej odczytać. Więc, żeby nie było zbyt łatwo, musieliśmy dojechać do strefy z darmowym wifi w centrum handlowym gdzie odczytaliśmy informację z sugestią dwóch miejsc, gdzie nasze śledziki być może są dostępne. Padło na restaurację Southern Rock Seafood serwującą europejskie i australijskie owoce morza, która prowadzi także sklep rybny. Lokalizacja: Bangsar. Ok, znamy, to tam zatrzymaliśmy się podczas lipcowego pobytu w KL. Telefon w rękę i dzwonię w nadziei, że mówią tam po angielsku. Mówią. Pytam, czy mają śledzie. Mają. Coś za łatwo idzie. Podejrzane... Pytam jakie. Rolmopsy (ehhhh) i.... świeże (ach!). Pędzimy pół kilometra do najbliższej stacji kolejki i 20 minut później wkraczamy radośnie do sklepu. Z głośników leci "All I want for Christmas" - to nie przypadek, że z miejsca pomyślałem o śledziach - a sprzedawczyni na głowie ma mikołajową czapeczkę. W lodówkach jest trochę ryb, ale poza rolmopsami niczego innego ze śledzi nie widać... "Ja po te śledzie" - mówię trochę zbyt konspiracyjnym szeptem, ale nie mam pewności czy to przypadkiem nie jest towar zakazany, skoro sprzedawany jest spod lady. Pani uśmiecha się i pyta ile sztuk. Sztuk? "Tak, sprzedajemy na sztuki". Ponieważ przez ostatnie lata śledzia oglądałem wyłącznie w postaci fileta ciężko mi sobie wyobrazić, jak dorodna taka sztuka może być. Z niemałym szokiem patrzę na całą rybę oczyma wyobraźni widząc, że będę musiał upaskudzić się po łokcie patrosząc ją, a specyficznego zapaszku nie pozbędę się przez tydzień. Decydujemy się na 6 sztuk. Na szczęście to solidna firma, zakupione rybki oprawiają na miejscu (chociaż jak w drzwiach pojawił się facet z tasakiem mieliśmy przez moment obawę, że podzielimy los świątecznego karpia), pakują w pudło, zawijają w papier (jak świstak) i wkładają do firmowej torby. Tyle że z pewnością jest to najdroższy śledź w moim życiu (84 ringgity, czyli ok. 80 zł za te 6 sztuk), ale w sumie czego można się spodziewać, kiedy kupujesz egzotyczną rybę...


W drodze powrotnej przez cały czas miałem obsesję, że wszyscy dookoła wiedzą, jak drogocenny towar mam w tej torbie i tylko czyhają na chwilę mojej nieuwagi, żeby mi go odebrać. Na wszelki wypadek przycisnąłem torbę mocniej do siebie i zachowywałem zwiększoną czujność, której nie straciłem ani na moment aż do chwili przekroczenia progu mieszkania.


Potem poszło już z górki. Zdejmowanie skóry (dla siebie zachowam informację, kogo w myślach obdzierałem ze skóry), krojenie na kawałki (też znaleźliby się kandydaci...), cebulka, olej, ocet, pieprz i liść laurowy (swoją drogą to także najdroższy liść laurowy w moim życiu - 10 MR za 8 listków w paczuszce). Odstawiamy do następnego dnia i... wyszło przepysznie. Naprawdę, cała zabawa warta była zachodu i swojej ceny. Pewnie trudno Wam sobie wyobrazić, jak zjedzenie prostego śledzia z tłuczonymi ziemniakami może wprawić człowieka w kulinarny zachwyt, ale po prawie 8 miesiącach w podróży naprawdę tęskni się za polskimi smakami. Szczególnie w taki dzień jak wigilia.


PS. Podobne perypetie mieliśmy z kupnem buraków na barszcz. Pierwszego dnia pobytu widzieliśmy je na targu pod domem, ale kiedy wróciliśmy z obiadu targ już się zwinął (buraki z nas, nie?). Potem okazało się, że na dużym targu nieopodal nas nie ma ich na żadnym stoisku, a na pytanie czy mają "beetroots" miejscowi odpowiadają, że nie wiedzą co to "bee fruits". Dzień uratowała pani ze stoiska warzywnego w supermarkecie, która na moje pytanie nie tylko nie wzruszyła ramionami, ale także zaprowadziła mnie gdzie trzeba. I tylko myślę sobie, że patrząc na wyłożone na półce małe kulki owinięte w folię za cholerę sam z siebie nie wpadłbym na to, że to swojskie, czerwone buraki :) 


Grunt, że udało się je kupić. Był więc barszcz, były śledziki, a to już prawie jak w domu, prawda? :)

Komentarze

  1. dobre !!! prawdziwe polowanie w KL ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten śledzik naprawdę był wart wszystkich poświęceń :) Tak sobie myślę, że bez tej bieganiny po mieście nie smakowałby tak dobrze... ;)

      Usuń
  2. Polowanie jak za "starych" czasów, to były łowy! Upolowanie czegoś na święta, wymagało sprytu, ale jaka satysfakcja:)Tylko wy to młodsza generacja i kolejek nie pamiętacie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My jesteśmy z pokolenia, które wbrew pozorom bardzo często kolejki oglądało. Bo czyż metoda na "matkę z dzieckiem" nie była najlepsza na wbicie się do kolejki dla uprzywilejowanych? ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń