Brzydkie jak Kolombo, czyli pierwsze kroki na "boskiej" Sri Lance
I tak oto dotarliśmy na Sri Lankę. Słynny, ponoć przecudowny Cejlon, który w swoim poprzednim wcieleniu być może był nawet rajem. Nie słyszeliście tej historii? Niektórzy twierdzą, że to właśnie na Sri Lance mieścił się niegdyś słynny Ogród Edenu. To tutaj Ewa skusiła Adama (czy też wąż się jakoś do tego przyczynił - pewnie kobra jakaś), a w nagrodę oboje wylecieli z hukiem z pięknego ogrodu. Ponoć na jednej z wyższych gór Sri Lanki - słynnym Adam's Peak - można zobaczyć odcisk stopy Adama, który w tym właśnie miejscu zrobił pierwszy krok poza rajem. Czyli taki Raj i nie-Raj w jednym :) Do wyboru do koloru.
Nasza przygoda ze Sri Lanką zaczęła się od przylotu (tia, bardzo inteligentne stwierdzenie, ale skoro już to napisałam to nie chce mi się używać klawisza backspace). Sam z siebie ciekawy nie był, ot zwykła trasa Kuala Lumpur - Kolombo, choć muszę przyznać, że Malindo Air, z których korzystaliśmy po raz pierwszy zaskoczyło nas pozytywnie jakością obsługi (niby tanie linie, a i filmy, i kocyk, i jedzenie - jednym słowem "wow"). Lotnisko - międzynarodowe, cud architektury, przypomniało mi trochę wrocławskie sprzed kilku lat - nie ma się zatem czym zachwycać. Wizy załatwialiśmy przez internet (są tańsze niż wersja na lotnisku o 15 USD, kosztują bowiem 35 USD od osoby, a cała procedura trwała niecałe 12 godzin), więc odprawa była bardzo szybka. Trochę się zmartwiłam, że nikt ode mnie zdjęcia nie chciał (Kuala Lumpur tak mnie wyszkoliło, że podchodząc do kontuaru poprawiam włosy i wyciągam błyszczyk - no dobra, wyciągnęłabym, gdybym go miała, ostatni skończył się 3 miesiące temu :), ale cóż, nie chcą, to się nie napraszam.
Oczywiście po przejściu przez kontrolę jak dobrzy turyści pognaliśmy do bankomatu. Bankomat czynny: jeden. Przed nim grupka turystów z Chin. 15 minut później sytuacja nadal ta sama. Bankomat czynny: jeden, a przed nim grupka turystów z Chin. Coś męczą, naciskają, ale kasy nie ma. W końcu Łukasz podszedł do nich zaproponować pomoc. Przyznaję się bez bicia: wybuchnęłam śmiechem słysząc jak im tłumaczy (ręcznie, bo po angielsku to oni "niet"), że najpierw MUSZĄ włożyć kartę. Bez tego nie dostaną pieniędzy. Ja wiem - zupełny brak kultury z mojej strony, ale była druga w nocy. No i błagam :) Kto by się nie roześmiał :)
Całej historii o przejeździe do hotelu (Negombo), przeprawie następnego dnia do Kolombo pisać nie będę (chociaż podróż pociągiem podmiejskim sama w sobie mogłaby być interesującą historią). Grunt, że dotarliśmy w końcu do samego serca tego uroczego kraju. Panie, Panowie, oto tutejsza "Stolyca".
A, i tu was mam. Ile osób myślało, że Kolombo to stolica Sri Lanki? Wszyscy. Tak się kończy, jak się słucha pani na geografii ;) Mnie też uczyli, że Kolombo, a tu proszę, okazuje się, że nie. Stolicą Sri Lanki jest Sri Dźajawardanapura Kotte, ale błagam, kto to powtórzy. Na szczęście to miasteczko znajduje się w wielkiej aglomeracji Kolombo, więc można kłamać, mówiąc, że to przecież to samo. I nie trzeba się uczyć nowej nazwy. Zresztą tutejsze nazwy są nie do zapamiętania. A tutejszy alfabet nie do rozszyfrowania. Próbka poniżej:
ශ්රී ලංකා වෙත ඔබව සාදරයෙන් පිළිගනිමු co oznacza w wolnym przekładzie "Witamy na Sri Lance" (chyba, że Google translate kłamie). W zasadzie powinniśmy chyba zrobić konkurs na odczytanie tych liter. Ja widzę kilka pup w różnych wersjach (w tym dwie z uszami), ananasa, zawijasa, świnię ryjącą w żołędziach i ufoludka. Ktoś mnie przebije?
I znowu uciekł mi wątek, a miałam przecież pisać o Kolombo. Niestety to nie przypadek, że chodzę wokół tematu, ale się w niego nie wgryzam. Nie wiem jak mam to napisać inaczej, więc napiszę wprost. Koszmar. Najgorsze miasto azjatyckie jakie widziałam. Tagbilaran, Bangkok i Dumaguete - moje poprzednie typy na najbrzydsze miasta Azji - nie mają szans z Kolombo. Brudne, głośne rykiem silników i nadużywanych klaksonów, denerwujące monofoniczną melodią "Dla Elizy" dobiegającą z każdego jeżdżącego wózka z żarciem (Beethoven się w grobie przewraca), tak pełne spalin, że oddychać trudno. Zakorkowane o każdej porze dnia. Bez charakteru. Znalazłam 4 ładne miejsca.
1. Park Viharamahadevi z posągiem Buddy. Jest całkiem przyjemny, z dużą ilością kwiatów i ładnym stawem. Co prawda w stawie oprócz kaczek i pelikanów pływają różne śmieci, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Można sobie pospacerować, posiedzieć na ławeczce i prawie się odprężyć. Prawie, bo nie dość, że z ulicy słychać ciągły pisk i zgrzyt i charkot aut, to jeszcze wszyscy sprzedawcy z okolicy przychodzą do parku z wózkami i każdy gra inną melodię. Ale wystarczy trochę wewnętrznego ZEN, żeby uznać park za miły. Ach, rosną w nich kwiaty Buddy, drzewa cynamonowe oraz śpią (w dzień) wielkie latające lisy, z którymi zaprzyjaźnialiśmy się już w Australii. Są to nietoperze o wyglądzie lisa (rude) i wielkości kota. W dzień zwisając śpią sobie na gałęziach drzew. Nie da się ich przegapić.
2. Town Hall umiejscowiony przy wyżej wspomnianym parku. Jest dość ładny. Jak już i tak człowiek postanowi zmarnować czas w Kolombo to można go obejrzeć. A co.
3. Świątynia Gangaramaya również do obejrzenia jak już człowiek tu trafił. Bardzo ładna. Ciekawa ze względu na dużą ilość posągów Buddy, ale i na piękne freski na suficie. Standardowo chodzi się tu boso. Wstęp jest bezpłatny, co jak się niedługo okaże nie jest czymś zwykłym na Sri Lance.
4. Siedziba Prezydenta. W zasadzie trafiliśmy do niej przypadkiem. Szliśmy słynnym Galle Face Green (przereklamowany, nie wiem co ludzie w tym widzą) i po prostu się natknęliśmy. Obejrzeliśmy z zewnątrz, bo ma ciekawą, kolonialną architekturę. Ładny. I tyle.
Najbardziej rozczarował mnie ten cały Galle Face Green, ale z drugiej strony, gdybyśmy nie zdecydowali się go zobaczyć, to ominęła by nas inna atrakcja. Wyobraźcie sobie, idziecie ulicami Kolombo. Drugi dzień w kraju, ale wszystkie znaki na ziemi i niebie (czyt. w internecie) mówi, że to bardzo bezpieczny kraj. I nagle widzicie wojsko. Dużo wojska. Panowie w mundurach. Czołgi. Artyleria. Samochody bojowe. I do tego ciężarówki przewożące łachę ziemi z trawą i napisem: Uwaga miny. Ciut zdębieliśmy, przyznaję. Głęboko przemyślałam od razu moje grzechy i nerwowo rozejrzałam się za jakąś ambasadą któregokolwiek kraju UE. Na szczęście szybko okazało się, że mili panowie w mundurach razem ze swoimi "zabawkami" zmierzają do Galle Face Green gdzie za dwa dni odbędzie się wielka uroczystość: Dzień Niepodległości Sri Lanki. Oczywiście w taki dzień dobrze jest zaprezentować gotowość bojową i pokazać narodowi armię. A że nam przybyło znowu po kilka siwych włosów - kto by się tam przejmował ;)
Przyszła pora na podsumowanie. Pokręciliśmy się jeszcze trochę po Kolombo (Jezioro Beira, Teatr Narodowy czyli Nelum Pokune, który wygląda jak stadion), ale nic nas specjalnie nie zachwyciło.
Z Kolombo zabraliśmy ze sobą sporo brudu w płucach. Z nadzieją na lepsze jutro, lepsze powietrze i ładniejsze widoki ruszyliśmy dalej. Ku miastu na A, którego nazwy nie mogę nadal zapamiętać. Byłej stolicy Sri Lanki. Ale o tym następnym rozdziale :)
Olu, jak zwykle, fajnie opisane:-) bardzo ciekawie opisujecie Waszą podróż. Pozdrawiam z zimnej Polski
OdpowiedzUsuńTo u Was ciągle zimno? Słabo zachęcacie nas do powrotu ;)
Usuństadion jakiś taki warszawski:)
OdpowiedzUsuńOd razu przyciągnął naszą uwagę :) Jeden z nielicznych "jasnych" punktów na mapie Kolombo. Architektura bardzo nowoczesna i oryginalna - szczególnie że to muzeum narodowe
Usuńශ්රී ලංකා වෙත ඔබව සාදරයෙන් පිළිගනිමු sprawdziłam google nadal mówi, że wita w Sri Lance ;)
OdpowiedzUsuń
Usuńඒ නිසා අපි ඔවුන් බොරු කරන්නේ නැති බව සිතිය හැකි ය
:)
Usuń