Księga dżungli w wersji Borneo
Czytaliście
kiedyś Księgę dżungli Kiplinga? Nawet jeśli nie, to założę
się, że wszyscy obejrzeli film w wersji Disneya albo w tej z 1994.
Dobra, powiedzmy szczerze - podejrzewam, że większość kobietek tą
drugą wersję obejrzała ze względu na przystojnego Jasona Scotta
Lee (a głównie ze względu na jego klatę). Ja jestem wielką fanką tego filmu. Pamiętam, że z
szeroko otwartymi oczkami oglądałam tygrysa, słonia, panterę i
małpy. I choć lat minęło od tego czasu wiele, w Wiśle niejeden
ściek spłynął, a rum niejeden żywot swój zakończył w moim
żołądku (choć generalnie wolę piwo jakby kto pytał i cydra), to
jednak nadal kiedy przyroda stanie na mojej drodze w jakiejkolwiek
postaci otwieram szeroko niewinne oczęta i patrzę z zachwytem. Łukasz na szczęście na widok zwierzaków i dzikich kniejów
też dostaje łagodnie rzecz ujmując głupawki z radości, kiedy
zatem koleżanka Mareile (pozdrawiamy) opowiedziała nam o swojej wyprawie
łodzią przez dżunglę - od razu zaczęliśmy planować własną.
Najpierw
musieliśmy dotrzeć do Sandakan (patrzcie poprzedni post), w samym
mieście zaś znaleźć agencję turystyczną, która umożliwi nam
obejrzenie dżungli. Nie będę ukrywać - pewnie można to załatwić
taniej, lepiej, samemu, ale szczerze mówiąc trochę nie mieliśmy
idei jak, a internet jak na złość podpowiadał tylko zorganizowane
wycieczki. I choć rzadko decydujemy się na taką formę, to jednak
czasem postrzegamy wyższość takiej wersji nad próbą kombinowania
samemu (patrz wycieczka na Bohol czy snorkeling koło Panglao).
Znalezienie
agencji wbrew pozorom łatwe nie było. Ok, kilka z nich reklamowało
się na ulicy koło deptaku nad morzem, ale większość czynne do 17
(a my jak na złość dotarliśmy do Sandakan tuż po). W końcu
jednak udało nam się uzyskać trochę informacji o cenach i
warunkach. Ujmę to tak: kogoś zdrowo pogrzało. Proponowano nam
wycieczkę dwudniową z jednym noclegiem w cenach od 400 do 1200 MYR
od osoby. A przelicznik w stosunku do PLN to mniej więcej 1:1. 1200
zł od osoby za dwudniową wycieczkę. Kogoś zdrowo po.......grzało Były
też droższe (widzieliśmy w necie), ale moje poszarpane lekko
spodnie chyba sprawiały, że pokazywano nam tę "tańszą"
wersję. Wreszcie po długich trudach i negocjacjach udało nam się
znaleźć biuro, w którym zapłaciliśmy ok. 300 zł od osoby (i tak
uważamy, że to gruba przesada, ale cóż było robić). Moim
zdaniem ceny tych wycieczek wynikają niestety z dwóch czynników:
pazerności Malezyjczyków (choć przyznaję, że poza noclegami,
ceny w Malezji są całkiem przyjazne ludziom) oraz małej ilości
turystów. O zmowie cenowej pisać nie będę, ale widać gołym
okiem, że jakiś minimalny pułap ustalony został.
Zostawmy
jednak cenę, przejdźmy do rzeczy - w końcu nie po to ktoś z was
zajrzał na tego posta, żeby posłuchać moich zażaleń odnośnie
cen ;)
Wycieczka
tak naprawdę trwa jedną dobę: spod hotelu czy dowolnie wybranego
miejsca odbiera nas busik około 12 i odwozi też mniej więcej o tej
samej porze. Podróż do Kinbatangan River gdzie mieści się baza, trwa około 2,5 godziny. Przejazd przespałam, więc
wybaczcie, że nie będę kwieciście opisywać cudnej drogi wiodącej
przez Borneo. Co jakiś czas otwierałam oczy i widziałam jedynie
palmy, co wskazywało, że jedziemy przez plantacje drzew palmowych.
Dotarliśmy do naszych noclegowych
domków, zrzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy na pierwszy prawie 3
godzinny rejs po dżungli. Trochę się chmurzyło, w oddali nawet
lekko grzmiało, my jednak jak na nieustraszonych przystało wskoczyliśmy do łódki (my, pani Japonka i pan Sternik) i
odbiliśmy od brzegu. Przez moment gnaliśmy jak wiatr (a policzki
powiewały nam jak uszy w locie u jamnika) przez szeroką rzekę, w
której jak wieść głosi roi się od krokodyli. Żaden nosa nie
wychylił (może się przestraszył), ale nie szkodzi. Ważne, że
gdzieś tam były ;)
Po
chwili skręciliśmy w wąską odnogę rzeki. Łódka zwolniła.
Zniknęły z widoku wszelkie ślady cywilizacji (poza nami i łódką
rzecz jasna). Zagłębiliśmy się w dżunglę.
Z brzegu dochodziły
nas tajemnicze dźwięki. Chrapanie, szczekanie, wycie. Coś
szeleściło tajemniczo w gęstwinie, a z mętnej wody rzeki
wypływały bąbelki.... Napięcie rosło z każdą minutą,
widziałam jak włoski na rękach Łukasza stają, ciało napięło
się w oczekiwaniu na niebezpieczeństwo....
I wtedy nagle nasz sternik wyłączył silnik łódki i wskazał ręką w kierunku drzewa. Na drzewie siedziała małpa. Tak, dokładnie ta małpa która widzicie na dole. Wyglądała kosmicznie z dziwnym nosem (z przodu płaski, z boku przypominający... eeee, jakby to ładnie ująć.... banana), długaśnym białym ogonem i wielkim czerwonym... bananem. Wyglądała jak sam Król Julian obserwujący swoje królestwo. Przez moment wpatrywała się w liść, po czym odrzuciła go królewskim gestem i na powrót znieruchomiała wpatrując się w dal i rozważając tajemnice wszechświata. Nie była sama. Obok niej hasały inne małpy i małpiątka, ale jej niezwykły spokój i - widać było wyraźnie - wrodzone poczucie godności robiły niesamowite wrażenie. Oto prawdziwy król dżungli, nie jakiś tam wyliniały kocur.
I wtedy nagle nasz sternik wyłączył silnik łódki i wskazał ręką w kierunku drzewa. Na drzewie siedziała małpa. Tak, dokładnie ta małpa która widzicie na dole. Wyglądała kosmicznie z dziwnym nosem (z przodu płaski, z boku przypominający... eeee, jakby to ładnie ująć.... banana), długaśnym białym ogonem i wielkim czerwonym... bananem. Wyglądała jak sam Król Julian obserwujący swoje królestwo. Przez moment wpatrywała się w liść, po czym odrzuciła go królewskim gestem i na powrót znieruchomiała wpatrując się w dal i rozważając tajemnice wszechświata. Nie była sama. Obok niej hasały inne małpy i małpiątka, ale jej niezwykły spokój i - widać było wyraźnie - wrodzone poczucie godności robiły niesamowite wrażenie. Oto prawdziwy król dżungli, nie jakiś tam wyliniały kocur.
To
było właśnie pierwsze zetknięcie się z małpą proboscis zwaną
po polsku nosaczem sundajskim, żyjącym jedynie na Borneo. Ta
niezwykła małpa to niestety gatunek zagrożony wyginięciem (jak orangutany). Na Borneo powstało już kilka sanktuariów, w których
próbuje się ratować te piękne zwierzęta. Jedno z nich mieści
się koło Sandakan - zakładaliśmy, że jeśli nie uda nam się
zobaczyć proboscisa (jakoś nazywanie tych wspaniałych zwierząt nosaczami wydaje mi się... niewłaściwe) w dżungli, to skoczymy do
sanktuarium. Na szczęście widzieliśmy je wiele razy podczas
naszych rejsów (również następnych), zatem potrzeby takiej nie
było.
To co (poza nosem ;) rzuca się w oczy, kiedy patrzy się na proboscisy to ich wielkość. Samce osiągają około 70 cm wzrostu, przy tym są dość masywne (mówiąc wprost - mają brzuchale jak niektórzy piwosze ;), sprawiają więc wrażenie... dużych. To wrażenie jest szczególnie silne, kiedy obserwuje się jak taki dorosły osobnik przeskakuje z drzewa na drzewo. Ziemia się może nie trzęsie, ale wrażenie, że zaraz spadną i drzewo razem z nimi - pozostaje ;)
Dalsza część podróży upłynęła nam w pełnej błogości - najważniejszy punkt programu zaliczony. Poza naszą łódką widzieliśmy jeszcze dwie inne, więc niedużo (szczególnie jak na jedną z największych atrakcji turystycznych). Poza proboscisami, których pojawiło się bardzo dużo (niestety nasz aparat nie jest najlepszy i odległe zdjęcia były trochę prześwietlone), mieliśmy też okazję obejrzeć sporo ptaków, wielką jaszczurkę (niestety uciekła przed zdjęciami, ale na pewno była kuzynką naszego Stefana z Langkawi) oraz bardzo dużo makaków.
To co (poza nosem ;) rzuca się w oczy, kiedy patrzy się na proboscisy to ich wielkość. Samce osiągają około 70 cm wzrostu, przy tym są dość masywne (mówiąc wprost - mają brzuchale jak niektórzy piwosze ;), sprawiają więc wrażenie... dużych. To wrażenie jest szczególnie silne, kiedy obserwuje się jak taki dorosły osobnik przeskakuje z drzewa na drzewo. Ziemia się może nie trzęsie, ale wrażenie, że zaraz spadną i drzewo razem z nimi - pozostaje ;)
Dalsza część podróży upłynęła nam w pełnej błogości - najważniejszy punkt programu zaliczony. Poza naszą łódką widzieliśmy jeszcze dwie inne, więc niedużo (szczególnie jak na jedną z największych atrakcji turystycznych). Poza proboscisami, których pojawiło się bardzo dużo (niestety nasz aparat nie jest najlepszy i odległe zdjęcia były trochę prześwietlone), mieliśmy też okazję obejrzeć sporo ptaków, wielką jaszczurkę (niestety uciekła przed zdjęciami, ale na pewno była kuzynką naszego Stefana z Langkawi) oraz bardzo dużo makaków.
Pierwszą wycieczkę
uznaliśmy za pełen sukces, choć żaden krokodyl się nie pokazał.
Ale nadzieja na jego spotkanie nadal była, więc radośnie
pognaliśmy na obiad, a potem przygotowaliśmy się do wieczornego
rejsu.
Wieczorny
rejs był ciekawy, choć miał pewne niedostatki. Przede wszystkim
było ciemno ;) Ok, akurat nad rzeką świecił księżyc w pełni,
więc może aż tak ciemno nie było, ale generalnie było. Cała
wycieczka zaś opierała się trochę na zasadzie Bird Hunting (w
odróżnieniu od Bird Watching). Pływaliśmy przy brzegu, który
oświetlał latarką nasz sternik, szukając śpiących ptaków.
Przez dwie godziny namierzyliśmy jakieś 6 ptaków. Śpiące małpy
niestety się nie pokazały. Krokodyle też leżały radośnie gdzieś
w objęciach Morfeusza ukryte pod wodą albo na brzegu. Nam co prawda samo pływanie po rzece w nocy,
w dżungli wydawało się frajdą, miałam jednak wrażenie, że
organizatorzy byli bardzo spięci, że nic ciekawego nie udało się
zobaczyć. Ja się dobrze bawiłam. Ptaki mogłam, ale nie musiałam
oglądać. Samo wrażenie dżungli w nocy i lekki dreszczyk na
plecach - to było to ;) Na pewno dużo lepsze niż chodzenie po
dżungli, można bowiem było wybrać sobie również nocny spacer po
dżungli. Już w dzień wystarczy mi wrażeń -
lekkiego strachu przed pająkami i wężami. Nocą - ja podziękuję
:)
Ostatni
rejs zaczął się o 6 rano. Słońce dopiero powoli wstawało,
barwiąc niebo na różowo i pomarańczowo. Nad rzeką unosiła się
delikatna mgiełka, a budzące się powoli ptaki zaczynały swoje
koncerty. Urzeczeni widokiem wskoczyliśmy do łódki i ruszyliśmy.
Powoli, cichutko przemieszczaliśmy się po rzece. Co rusz pokazywały
się a to piękne barwne ptaki, a to jakiś drapieżny ptak z dumnie
zadartym dziobem, a to proboscisy, które właśnie konsumowały
śniadanie. Makaki schodziły nad samą rzekę, żeby – zamiast
kawy – napić się trochę wody. Swoją drogą, płynąc łódką,
pomyślałam sobie jak idealnie by było mieć teraz w ręce kubek
ciepłej kawy z mlekiem. Ot zwykłe latte. Byłoby to idealne
dopełnienie całości. Ale i bez kawy widoki zapierały dech w
piersiach, a radość – jak to mówią – grała w żyłach.
Budzące się ze snu zwierzaki, konsumujące śniadanie stanowią
naprawdę uroczy widok. Pełnymi nadziei oczkami wpatrywaliśmy się
również w wodę, mając nadzieję, że objawi się któryś
krokodyl, ale niestety ta nadzieja miała pozostać niespełniona.
Piszę to z bólem serca, ale prawda jest prosta: wystraszyłam
krokodyle. Tam, gdzie orangutan zobaczył coś miłego i chciał mnie
bliżej poznać, tam krokodyl zobaczył stworzenie o wrednym
charakterze i postanowił zachować stosowny odstęp. W sumie może
to i lepiej zarówno dla mnie jak i dla krokodyla, bo co by było,
gdyby podobnie jak ruda małpa postanowił i on zaprzyjaźnić się ze
mną bliżej? Mogłabym stracić którąś część ciała albo
życie, a biedny krokodyl jeszcze więcej ;) Szczególnie jeśli
przyszłoby mi się bronić. A może i Łukasz by się włączył...
lepiej niech krokodyle siedzą pod wodą w takim razie ;)
Po
szybkim śniadaniu i wymarzonej kawce (choć latte to nie było
niestety) ruszyliśmy w drogę powrotną. Umówiliśmy się z
kierowcą, że wyrzuci nas na Junction, gdzie stają autobusy do Kota
Kinabalu, dzięki czemu udało nam się oszczędzić dwie godziny
czasu. Po pół godzinnym prażeniu się w słońcu nadjechał nasz
„rydwan”. Oprócz nas w tym miejscu wskakiwali do niego jeszcze
Fin, Brytyjczyk (rodem z Oxfordu) oraz mieszana francusko-angielska
para z dzieckiem. Ostatnia czwórka (dziecko też jest człowiekiem,
więc policzyłam i dziewczynkę;) znała się już chyba z podobnej
do naszej wycieczki. Usiedli sobie z tyłu i rozpoczęli spowiadanie
ze swojego życia. Jako, że robili to po angielsku (serio?;) my i
pół autobusu mogliśmy ich podsłuchać. Nie wspomniałam, że
darli się niemożebnie? Oj, ja głupia. Sorry. Zatem darli się
niemożebnie. Raz im ktoś zwrócił uwagę, potem drugi. Jakaś
Angielka zarzuciła im brak kultury. Nic nie pomagało. Usłyszeliśmy
opowieść o Tajlandii (i licytację pod hasłem kto zjadł tam
więcej egzotycznych owoców, dań i warzyw), trochę o ekologii,
trochę o historii, trochę o Australii. Co prawda w TV po raz
kolejny (kiedy jechaliśmy do Sandakan też to puszczali) leciały
kolejno: The Avengers Czas Ultrona, Amerykański Snajper oraz chyba Człowiek – Mrówka , ale obejrzeć się nie
dało, bo głośność filmów była zagłuszana przez wrzaski. Im
więcej Iron Man powodował głośnych wybuchów, tym głośniej
grzmiał o swoich wojażach Brytyjczyk od oxfrodzkiego akcentu. Na
szczęście – ku radości całego autobusu – wysiadł koło góry
Kinabalu, a francusko-brytyjska rodzinka poszła spać. I bardzo
słusznie! Należy spać w autobusie, a nie się wydzierać tak, że
wybuchy złości Hulka są niesłyszalne! Grr.
Tak
mniej więcej kończy się ta historia. Dżungla została przez nas
ciut spenetrowana, wycieczki odbyte, małpy odwiedzone, a nawet
zapoznane. Teraz musimy szukać kolejnych wyzwań. Dla mnie na
najbliższe dni będzie to plaża :)
Te dwa ostatnie wpisy Oli i Lukasza są wspaniałe... Piękne zdjęcia i fajnie opisaliscie pobyt na Borneo...Warto zdecydować się na taki wyjazd... Pozdrawiam z zimnej Polski
OdpowiedzUsuńBorneo jest naprawdę warte grzechu - można tu znaleźć głównie piękną przyrodę, więc każdy wielbiciel natury, planujący Azję powinien rozważyć tę śliczną wyspę ;) Pozdrawiam z burzowego dzisiaj Borneo
OdpowiedzUsuń