Pączek w podróży przez świat
Ok, może się trochę zagalopowałam z tym światem - w końcu jeszcze całego świata nie zwiedziliśmy. Ale trochę tego było. Kilka kontynentów na pewno. A że pączek - to pewne. Bądźmy szczerzy - bycie pączkiem w Polsce jest dość przykre i męczące. Chociażby takie wyjście na zakupy po jakiś ciuch. Nie dość, że człowiek od wejścia atakowany jest widokiem cudownie chudych manekinów, to jeszcze stara się tak przemykać przez sklep, żeby obsługa go nie zauważyła. Jeszcze będą chcieli pomóc, a to może być krępujące. Tak, wiem, sama jestem sobie winna, znam i przerobiłam nie raz te wszystkie mądre teksty i porady. Mniej jedz, więcej się ruszaj, bla bla bla. A w międzyczasie czuj się tylko ciut lepsza od mrówki. Oj tam, nie ma co się wzruszać czy też nad sobą litować. Było, minęło. Na szczęście 10 miesięcy w Azji to świetna kuracja odchudzająca i nawet specjalnie nie trzeba się starać czy męczyć - ot kilogramy po prostu odpływają w pocie, wodzie albo spalają się w trakcie chodzenia z ciężkim plecakiem.
Azja - miejsce, gdzie jedzenia nie ma nigdy w nadmiarze, a "pulpecików" raczej nie uświadczysz wśród powszechnej gawiedzi. Pączek staje się zatem fenomenem na skalę całej wsi :) Szczególnie jak mieszka w małej filipińskiej wiosce. No i rodzi się sporo problemów- często wydumanych :)
Ot, takie podróżowanie motorkiem. Jako pasażer. Da się. Spokojnie się da. Ok, zdarzały się górki, przy których Łukasz kazał mi zeskoczyć z motorka i iść na piechotę, ale nie brałam tego do siebie (było ich na szczęście niedużo). Kolejny problem to wygoda. No, powiedzmy sobie szczerze - te motorki są nieduże. Większa pupka ma problem się zmieścić. Ale da się. I to spokojnie. Ale wiecie jak bałam się pierwszego przejazdu? Nie z Łukaszem, pierwszy przejazd w ogóle. I to pierwszego dnia na Panglao. Przecież musieliśmy pojechać na zakupy do pobliskiej wsi. A najszybciej i najłatwiej wskoczyć za plecy jakiegoś miejscowego pana Habal Habal i pognać na miejsce. Taaaa, w teorii proste, ale w praktyce byłam przerażona. Już w Wietnamie mieliśmy możliwość tak podróżować (ja się nie zdecydowałam), ale tutaj to była konieczność. Z radosnym uśmiechem zatem wskoczyłam (bez skakania, bo przewróciłabym motor) za plecy mojego Habal Habal Drivera i pognaliśmy. Tak byłam zaaferowana sytuacją, że dopiero po chwili uświadomiono mi (mówiąc wprost Łukasz rżał jak głupi), że nogi powinnam trzymać na podnożkach, a nie majtać nimi w powietrzu, desperacko usiłując nie stać się Fredem Flinstonem :) Mój strach był oczywiście większy niż problem i jakoś się udało. Jakoś. Nie będę kłamać, że czułam się wybitnie komfortowo, ale dało się. Trzeba było tylko zapomnieć o swoich kompleksach :)
Kolejna potencjalna trudność to autobusy. Nie, nie chodzi mi o jeepneye, które są całkiem wygodne jak już się człowiek dobrze rozepcha (a za naukę jak dobrze rozpychać się łokciami zawsze będę dziękować koleżance "Halynie" - Moja Droga, byłaś mi inspiracją przy wybieraniu miejsc na egzamin na naszej Alma Mater :) Problematyczne są autobusy dalekobieżne, które często mają 5 miejsc w rzędzie. Błagam, nawet pupy Azjatów wiszą przy brzegu a co dopiero można powiedzieć o mojej? Nasza pamiętna wyprawa do Andy obfitowała w wiele ciekawych wydarzeń i przygód, ale miała też swoją ciemną stronę. Podróż. Bo choć widoki były piękne, to zwisająca przez kilka godzin pupa była dość.... obolała. Ale znowu - dla widoków warto pocierpieć, a Anda była tak urzekająca i tak wspaniale spędziliśmy tam czas, że nie żałowałam wcale.
Pączkowatość może też mieć niekorzystny wpływ na kondycję, a gorące i wilgotne powietrze wcale sprawy nie ułatwia. Nigdy nie zapomnę jak wspinaliśmy się na wodospad przy Andzie (dawne dzieje - czerwiec 2015). Miałam ochotę stanąć, zawyć i zapytać pierwszą przechodzącą osobę czy nie pożyczy mi płuc. Za każdą cenę. Gdyby pojawił się wówczas koło mnie sam diabeł z cyrografem w jednej ręce, a nowymi płucami w drugiej - podpisałabym na pewno. Dużo wody, wiele narzekania, litry potu później stanęłam na górze, popatrzyłam na świat i poczułam się jak zwyciężczyni, ale wszystkie brzydkie słowa jakie znam (na szczęście mój repertuar nie jest zbyt rozbudowany) powtórzyłam taką ilość razy, że miejsce w wielkim garze w piekle koło samego Hetfielda na pewno mam zagwarantowane :) W zasadzie - niezła perspektywa nie? :)
Ciuchy - hello, w końcu to tania Azja. Po co zabierasz ciuchy - pytali mnie niektórzy, kiedy mówiłam, że nie mogę zmieścić wszystkiego. Kupisz na miejscu. Jasne. Na straganach dla Azjatów. Większość z nich 1,6 m wzrostu i 50 kg wagi. No błagam. Oczywiście, że nie kupię. Już sam wzrost mnie dyskwalifikował. Koleżanka Ania (od dłuższego czasu przebywająca na Filipinach - dość wysoka istota) poradziła second handy, ale na szczęście na razie w samej Azji musiałam kupić tylko buty, które pasowały. Dzisiaj już wiem, że całą resztę w razie potrzeby kupię w Kuala Lumpur w jednym ze zwykłych centrów handlowych. Za nieco wyższą cenę niż na ulicy, ale na pewno na mój wzrost. I też będzie pięknie :) Oczywiście rajem w tym temacie pozostaje Australia. Australijczycy przesadzają jednak w drugą stronę. Po pierwsze wiele manekinów ma normalne (czyt. pełniejsze niż chude) kształty. Po drugie w Australii występuje problem z otyłością (widziałam niestety), więc i sklepy dla pełniejszych osób są czymś normalnym. W zasadzie w Australii to ja jestem "ta szczupła" i mogę szukać normalnych ciuchów. Miła odmiana. No dobra, powiedzmy sobie szczerze - te litry potu z gorąca i miski ryżu na obiad zaowocowały zmianą gabarytów w moim przypadku. Ale nawet gdyby tak się nie stało, nadal w Australii mogłabym czuć się mniej nie na miejscu. Jak w Stanach. Zły to znak dla Australii niestety. Ale z drugiej - jeżeli w supermarkecie 0,5 kg tłustego żółtego sera kosztuje 5,5 dolara, a 1 kg kosztuje 6 dolarów, to czego się spodziewać? Promocje w Australii powalały nas niejednokrotnie swoją logiką. Duuużo taniej było często kupić czegoś więcej i wyrzucić niż kupić małe opakowanie. Nie może to dobrze wpływać na dietę Australijczyków niestety. Ale samo podejście do osób "puszystych" mają moim zdaniem bardzo dobre. Wszędzie widać wysiłki do zachęcenia obywateli do sportu, ale z drugiej strony skoro już osoby pączkowate są, to nie atakujmy ich, tylko chociaż pozwólmy się im w miarę tanio i normalnie się ubrać. Miła odmiana po Polsce szczerze mówiąc.
Wróćmy jednak do Azji, bo Australia to w końcu inny kontynent i wyjątek w tym temacie. Pozostało jeszcze tzw. "spojrzenie". Jesteś ewenementem na skalę miasteczka, a nawet wyspy. Białe choć opalone i jeszcze na dodatek pączuszek. Wzbudzasz zainteresowanie. Czasem jest to bardziej miłe, czasem mniej, generalnie jednak trzeba się po prostu przyzwyczaić.
I taka porada dla innych pączków, którzy będą "szli moimi śladami" (jak to ładnie i słusznie brzmi ;) : nie bójcie się. Nawet jeśli czasem będzie Wam ciut mniej wygodnie, pupa będzie bardziej obolała - nie bójcie się Azji. Uda się.
A na sam koniec porada dla nie-pączków: jeśli jesteś chudym nie-pączkiem, to łaskawie nie powtarzaj przy pączku jak to musisz schudnąć, bo przybyły ci dwa deko. Nie dlatego, że nie wypada i świadczy to o twoim braku delikatności. Ale złośliwość (a jest to złośliwość, wierzcie mi) zawsze wraca rykoszetem. I kto wie, w jakiej sytuacji pączek odbije się czkawką. A potrafi się odbić - w końcu jest pączkiem ;)
PS - wszyscy, którzy poczuli się urażeni moim tekstem, niech staną przed lustrem i zastanowią się dlaczego tak się poczuli, a potem niech sobie po prostu z tym uczuciem poradzą i nie zawracają mi głowy ;)
Mistrzowski tekst:-) jak zwykle świetne poczucie humoru... Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńA dziękuję ;) Ja też pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuń