Uprowadzona, czyli Ola i zwierzęta Borneo
Siedząc
na werandzie naszego lokum albo przypalając plecy na słonecznej
plaży nieustannie kombinujemy, co by tu jeszcze w bliższej lub
dalszej okolicy zobaczyć. Wysoka temperatura, ciepła woda i dużo
słońca to wystarczające powody, by przyjechać na Borneo, ale
wyspa ta to przede wszystkim zielone płuca dla znacznego obszaru
Azji, gigantyczne połacie tropikalnych lasów deszczowych (nawet
pomimo tego, że część dżungli poszła pod topór ze względu na
rozrastające się plantacje palm olejowych) i mnóstwo gatunków
roślin i zwierząt, których nie znajdzie się nigdzie indziej.
Wśród nich prawdziwy symbol wyspy: orangutany borneańskie, gatunek
pod ścisłą ochroną, żyjący na wolności
tylko tutaj (inny gatunek występuje na sąsiedniej Sumatrze).
Żartowaliśmy sobie, że być na Borneo i nie przybić "piątki"
z orangutanem to tak jak być w Rzymie i nie zobaczyć Koloseum. Kto
by przypuszczał, że słowa o bliskim kontakcie pierwszego stopnia
okażą się prorocze i wywołają tak emocjonujące przeżycia...
Gdzie
można zobaczyć orangutany? W gęstej dżungli trudno je wypatrzeć.
W Sabah najlepiej będzie udać się do Sepilok Orangutan
Rehabilitation Centre niedaleko Sandakan. To nie jest żadne zoo ani
nie ma tam klatek. Ośrodek działa na otwartej przestrzeni i zajmuje
się zwierzętami chorymi, oswobodzonymi z niewoli lub porzuconymi i
ogromnym wysiłkiem (a co najważniejsze skutecznie) przywraca je na
łono natury, zdolne do samodzielnego życia w lesie.
Jak
się tam dostać?
Z
Kota Kinabalu można polecieć do Sandakan (45 minut, często da się
upolować przyzwoite ceny biletów) lub pojechać autobusem (ok. 6h z
dworca Inamam położonego ok. 10 km. od centrum miasta za 43 MYR od
osoby). Podróż autobusem, pomimo pewnych niedogodności związanych
z dość długim czasem przejazdu i "rzucaniem" na
zakrętach ma swoją zaletę. Droga prowadzi przez góry Crocker, na
znacznym odcinku jedzie się położoną na wysokości 1000-1200
m.n.p.m. granią mając po obu stronach widok na cudne doliny i góry.
A ponadto przejeżdża się tuż obok najwyższego szczytu wyspy,
Malezji i całego Archipelagu Malajskiego - Mount Kinabalu (albo
Gunung Kinabalu jak mówią miejscowi), wznoszącej się
majestatycznie ze swoim poszarpanym szczytem na wysokość 4.101 m.
Widok góry i jej nagiego, skalnego szczytu robi naprawdę duże
wrażenie, ale żeby zobaczyć szczyt trzeba mieć też odrobinę
szczęścia, gdyż często spowity jest chmurami. Chętni mogą
oczywiście zrobić sobie stopover przy wejściu do Parku Narodowego
Kinabalu, a nawet wspiąć się na górę (takie wycieczki, choć
dość kosztowne, są w ofercie lokalnych organizatorów turystyki),
ale trzeba pamiętać, że to nie rekreacyjny spacerek ale spory
wysiłek, a i nie wszystkim będzie się dobrze oddychało
rozrzedzonym powietrzem na wysokości ponad 4 tys. metrów. Może
kiedyś...
Kilka
godzin później docieramy do Sandakan. Jak to często bywa w Azji,
wysiadamy na dworcu, który zlokalizowany jest dość daleko od
centrum. Tyle że dla odmiany tu nie ma z dworca transportu
publicznego do miasta. Lobby taksówkarskie? Chyba tak. Oczywiście z
problemem można sobie poradzić: podreptać 300 metrów do
sąsiedniej ulicy, którą kursują publiczne busiki, albo na szybko
zmontować ekipę turystów i podjechać prywatnym samochodem
któregoś z oczekujących na okazję do zarobku miejscowych.
Decydujemy się na drugie rozwiązanie i sprawnie docieramy na
miejsce za ułamek kosztu taksówki.
Sandakan
to typowe prowincjonalne miasto Malezji, ergo: nic specjalnego. Ot
kilka ulic wyglądających na bardziej reprezentacyjne, kilka
przywołujących na myśl klimat typowego, spokojnego miasteczka
(chociaż to drugie co do wielkości miasto w stanie Sabah), a kilka
tak syfiastych, że witki opadają. Niezbyt warte fotek, chyba że to
dla kogoś pierwsze zetknięcie się z azjatycką prowincją. Jak na
tak popularną miejscówkę zaskakuje stosunkowo niewielka liczba
turystów. Widać co prawda blade twarze, ale nie ma tłumów, jakich
się spodziewaliśmy. Jedyne, co było sporym zaskoczeniem, to duża
liczba "imprezowni" - tancbudy, kluby karaoke, coś na
kształt pubów - dość to nietypowe jak na malezyjską "prowincję".
Bardzo
jasnym punktem na mapie miasta stała się natomiast nieoczekiwanie
niepozorna knajpa na nadmorskim bulwarze. Bez kitu, zjadłem tu jedno
z najlepszych (o ile nie najlepsze) dań podczas całej podróży.
Coś trochę na modłę tajskiej kuchni, ale z lokalnym posmakiem.
Naprawdę rozkosz podniebienia. Po raz pierwszy podreptałem podpytać
się u szefa kuchni o przepis. Jeśli danie uda się przygotować w
naszej kuchni, to się nim podzielę. Przepisem, nie daniem :) Jeśli
kiedykolwiek będziecie mieli okazję zawitać w te rejony, to śmiało
polecam knajpę Harbour Garden i ichniejsze danie firmowe.
Ale
nie o daniach miała być mowa, tylko o orangutanach, więc wróćmy
do meritum. Wspomniane we wstępie Sepilok Orangutan Rehabilitation
Centre znajduje się dwadzieścia kilka kilometrów od Sandakan (na
dobrą sprawę jak ktoś się bardzo uprze, to może wysiąść z
autobusu jadącego z KK i przejść się te 2-3 kilometry). Z
Sandakan można dojechać tam bezpośrednio minibusem linii 14 za 6
MYR od osoby. Wbrew temu, co piszą "internety", busik nie
odjeżdża już z dworca naprzeciwko Gentingmas Mall, tylko jakieś
250-300 metrów na zachód (duży plac z minibusami i handlowymi
budami przy Taman Samudera). Pierwszy transport jest o 9 rano,
kolejny o 10:30. W razie potrzeby rozkład można sprawdzić na
stronie Sepilok Orangutan Rehabilitation Centre. Podróż trwa ok. 45
minut, a busik dojeżdża pod bramę ośrodka. Pozostaje kupno
biletów wstępu (30 MYR dla nie-Malezyjczyków), zostawienie plecaka
w zamykanej szafce (totalny brak logiki: plecaki trzeba koniecznie
zostawić, ponieważ rzekomo mogą być "ukradzione" przez
złośliwe małpy, ale już np. na spacer po dżungli można je ze
sobą zabrać, chociaż to tam prędzej można natknąć się na
niebezpieczną zwierzynę) i o 10:30 ma miejsce pierwsze karmienie
orangutanów.
Ludzi
jest sporo. 10:30 to taka pora, że o centrum zahacza sporo wycieczek
objazdowych. Ale orangutanów też pojawia się sporo, chociaż
trzeba mieć świadomość, że mogą nie przyjść wcale - to dzikie
zwierzęta i mogą spałaszować śniadanie we własnym zakresie. Na
platformie przed punktem widokowym opiekunowie zrzucają zawartość
kosza owoców. To głównie banany. Nie chodzi o oszczędność -
według zamysłu ośrodka chodzi wyłącznie o suplementację
pożywienia, a jego monotonia ma zachęcić orangutany do
poszukiwania jedzenia na własną rękę, a nie przyzwyczajać do
wykwintnych i różnorodnych posiłków podanych na tacy.
Po
porannym karmieniu "wycieczka" rusza w kierunku "outdoor
nursery", czyli przestrzeni, gdzie opieką objęte są
najmłodsze osobniki, niezdolne jeszcze do podjęcia samodzielnego
życia w dżungli. Tutaj można obserwować orangutany przez szybę.
A jest na co popatrzeć: małe orangutany zachowują się po prostu
jak dzieci. Małe potyczki, wyrywanie sobie jedzenia, gonitwy i upór
godny trzylatka. Z ciekawszych rzeczy mogliśmy zaobserwować małego
orangutana prowadzonego za ręce przez opiekunki, któremu w pewnym
momencie znudziło się przebieranie nóżkami i postanowił - skoro
i tak go niosą - wlec nogi po trawie. Albo inny sympatyczny okaz,
który zamiast maszerować albo wspinać się po linie postanowił
wrócić do legowiska wykonując serię fikołków. Naprawdę urocze
widoki.
Kolejne karmienie ma miejsce dopiero o 15, warto więc wykorzystać ten czas na inne atrakcje okolicy. Tuż obok ośrodka dla orangutanów znajduje się Bornean Sun Bear Conservation Centre. Kolejne miejsce, gdzie z całym przekonaniem można powiedzieć, że ludzie wykonują kawał dobrej roboty dla natury (chociaż z przykrością trzeba zauważyć, że naprawiać trzeba to, co zepsuli inni ludzie). W ośrodku tym opieką otaczane są najmniejsze niedźwiedzie na świecie, znane w języku polskim pod nazwą niedźwiedź malajski lub biruang malajski. Głównym celem centrum jest przywracanie tym sympatycznym niedźwiadkom zdolności do życia w naturze. Niestety, nie wszystkim może być to dane... W ośrodku znajdują się głównie misie uratowane z niewoli. Porywane za młodu mają robić za sympatyczne zwierzątka (pets), ale kiedy rosną i stają się niebezpieczne, na długie lata trafiają do klatek albo są zakuwane w łańcuchy. To właśnie takie osobniki ratuje z sukcesem Conservation Centre. Na miejscu z wysokich platform można zobaczyć grasujące pod spodem niedźwiedzie. Od czasu do czasu pogrożą one gościom donośnym rykiem, czasem popatrzą w górę z zaciekawieniem, ale głównie zajmują się sobą. Pracownicy ośrodka są bardzo mili i z chęcią opowiadają o życiu i zwyczajach niedźwiedzi, a także o indywidualnych historiach swoich podopiecznych. Wstęp na teren centrum kosztuje 31,80 MYR. Nie ma co skąpić kasy, ta idzie na naprawdę potrzebną pomoc na tego zagrożonego gatunku. Co warto wiedzieć o tych sympatycznych misiach? Jest to najmniejszy gatunek niedźwiedzia na świecie (długość ciała od 1,2 do 1,5 metra). Samce są trochę większe od samiczek. Mają krótką, kruczoczarną i lśniącą sierść. Są doskonałymi wspinaczami - zdobycie korony 40-metrowego drzewa nie stanowi dla nich najmniejszego problemu. Śpią też zwykle na drzewach, choć na niższej wysokości. Żywią się głównie owocami, termitami, miodem i nektarem kwiatowym, a dobieranie się do tych przysmaków ułatwia im wyjątkowo długi język, sięgający nawet 25 centymetrów. Uwielbiają kopać w ziemi (w poszukiwaniu robaków, mrówek i termitów), wspinać się na drzewa (tam gdzie miodek), węszyć ślady pożywienia, relaksować się na drzewach (tam gdzie nie zagrażają im "naziemne" drapieżniki) i dbać o swój wygląd (z koncentracją na pazurach, które najbardziej przydają im się w codziennych aktywnościach).
Po
odwiedzinach u misiów, a przed popołudniowym karmieniem
orangutanów, będzie jeszcze czas na spacer przez las deszczowy. W
odróżnieniu od innych tego typu ścieżek drewniana platforma
kończy się dość szybko i idzie się przez słabo wydeptaną
ścieżkę, z masą jaszczurek i szeleszczącymi liścmi (a może pod
nimi kryje się jadowity wąż?) pod nogami oraz drzewami falującymi
od skaczących małp. Jest też okazja do poobserwowania egzotycznych
gatunków ptaków, a po drodze znajdują się tablice z ich opisami.
Odgłosy dżungli sprawiają, że momentami robi się wręcz
nieswojo, a chwila nieuwagi może skończyć się potknięciem o
wystający korzeń. Na szczęście da się przejść bez wycinania
drogi maczetą, chociaż rzut oka na lewo i prawo daje wyobrażenie,
z czym należałoby się zmierzyć chcąc się przedzierać przez
dziewiczą dżunglę.
Największe zaskoczenie spotkało nas podczas powrotu z przechadzki po dżungli. Na drewnianym pomoście zobaczyliśmy wylegującą się dużą, pokrytą rudym futrem istotę. Orangutan! Trzeba jakoś przejść, więc mimo że z lekkim stresem, to idę twardo do przodu. Orangutan podniósł się, minął mnie z niewielkim zainteresowaniem i poszedł dalej. Pomyślałem sobie, że będzie idealna okazja, żeby uchwycić w kadrze Wydrę z przechodzącym obok orangutanem. Tyle że nagle wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie. Orangutan zauważył moją towarzyszkę. Towarzyszka zauważyła orangutana i mówiąc wprost trochę spanikowała. Zamiast stanąć spokojnie z boku i poczekać, aż "bestia" sobie pójdzie, zaczęła robić uniki (jeśli chcecie sobie wyobrazić jak to wyglądało, to pomyślcie sobie jak zachowujecie się, kiedy chodnikiem z naprzeciwka ktoś idzie centralnie w waszą stronę), które jeszcze bardziej zainteresowały zwierzaka. Nim zdążyłem się zorientować, orangutan podszedł do Oli, chwycił ją za przegub i zaczął prowadzić w stronę lasu. A ja nagle widzę, jak moja droga Wydra posłusznie poddaje się woli metrowego futrzaka i pokornie człapie za nim. Tysiące myśli zaczęły kłębić się w mojej głowie. Naprawdę odrzuciła wieloletnią przyjaźń dla pierwszego lepszego orangutana? A ten orangutan to samiec, który ma zamiary matrymonialne i prowadzi ją do swojego gniazda na drzewie? Czy może samiczka, która w rudej czuprynie i wielkich, przestraszonych, brązowych oczach Wydry dostrzegła równie zagubioną duszyczkę, jak jej własna i znalazła idealną kandydatkę na przyjaciela? A skoro się oddalają, to jak właściwie zareagować? Nie powiem, w pierwszej chwili pojawiła się myśl, żeby nie bacząc na okoliczności wykorzystać okazję do zrobienia fotek godnych National Geographic, ale biorąc pod uwagę, że dystans pomiędzy mną a porywaczką (tak, to była samiczka) i porwaną się zwiększał, trzeba było jakoś zareagować. Tylko jak? Zbyt impulsywna reakcja mogła wywołać niekontrolowaną złość orangutanicy, a to przecież dzikie zwierzę... Dzikie, ale inteligentne i ewidentnie znające język polski. Zareagowała na stanowcze słowa, popatrzyła smutnymi oczami, puściła rękę Wydry i usiadła na pomoście ze zwieszoną głową. Wtedy to dopiero zrobiło się nam głupio, bo w smutnych oczach Wulan (tak ma na imię ta sympatyczna orangutanica, o czym dowiedzieliśmy się później) dostrzegliśmy to, jak boli odrzucona przyjaźń... Wulan miała ewidentnie bardzo przyjazne zamiary i chyba nie potrafiła zrozumieć, dlaczego została tak obcesowo potraktowana. Teraz możemy się z całego zdarzenia śmiać, ale prawda jest taka, że to dzikie zwierzęta, mogą być agresywne, nawet ugryźć, a wyrwanie się z silnego uścisku dłoni nie jest wcale proste (w końcu orangutany potrafią utrzymać się na drzewach i linach wisząc jedną ręką). Historia miała swój happy end, chociaż trochę strachu nam (a przede wszystkim Oli) napędziła. Wszakże niecodziennie pada się ofiarą uprowadzenia :)
O tym, że strach nie był nieuzasadniony, dowiedzieliśmy się chwilę później od pracowników ośrodka. Zaledwie dzień wcześniej jeden z turystów został ugryziony przez orangutana. Sprawcą nie była Wulan. Ta znana jest z tego, że często zaczepia kobiety, a dodatkowo podobają jej się okulary i inne błyskotki. Na tablicach informacyjnych w parku znajdują się ostrzeżenia, żeby nie dotykać orangutanów ze względu na ryzyko przeniesienia chorób (zarówno w jedną jak i w drugą stronę). Przez najbliższe tygodnie będę musiał bacznie przyglądać się Oli, czy w jej zachowaniach nie widać postępujących objawów "orangutanozy" :) A jeśli się pojawią, to właściwie jaki lekarz pomoże? Zabawne jest też to, że ludzi ostrzeżono, ale czemu właściwie nikt nie uprzedził orangutanów, żeby nie dotykać ludzi (i wyder)?
Komentarze
Prześlij komentarz