Bali - odsłona druga. Drogo? Tanio? Czyli właściwie jak?
Opuszczając indonezyjskie Bali w sierpniu 2015 roku nie spodziewaliśmy się, że tak szybko tu (i do Indonezji w ogóle) wrócimy. Znowu trafił nam się stopover, chociaż tym razem "aż" półtoratygodniowy, ponieważ po trzech tygodniach spędzonych na pięknej, choć pozbawionej części nowoczesnych zdobyczy cywilizacji wyspie Flores poczuliśmy nieodpartą potrzebę socjalizacji, pobycia wśród tłumów i skorzystania z typowo turystycznych rozrywek typu masaże, różnorodne jedzenie, imprezy, knajpki i takie tam. Wybór na miejscówkę samego centrum Kuty nie był przypadkowy, wiedzieliśmy na co się piszemy, ale i tak, mimo że z Indonezją jesteśmy całkiem oswojeni, zderzenie z lokalną specyfiką było, hmmm, ciekawe ;) Piszemy dziś więc o siedlisku rozpusty i zła wszelkiego - popularnej Kucie, rozprawiając się przy okazji z mitem, że Bali należy unikać jak ognia, bo ceny tam już prawie jak w Australii. Porównanie obu tych miejsc dokonane przy udziale własnych oczu pokazuje, że jednak wcale nie, a oferta najpopularniejszej turystycznej miejscówki w Indonezji może być skrojona dla portfeli o różnej zasobności.
Kuta leży na zachodnim brzegu turystycznego zagłębia południowego Bali, zaledwie kilka kilometrów na północ od międzynarodowego portu lotniczego Ngurah Rai. Mimo że odległość jest nieduża, trzeba mieć się na baczności szukając transportu do miasta. Naganiacze transportowi będą chcieli skroić turystę niemiłosiernie, rzucając ceny rzędu 150-200 tys. rupii (45-60 zł). My konsekwentnie będziemy polecać Uber, który wiózł nas przez prawie godzinę (korki na wyspie są ogromne) i skasował zaledwie 45 tys. rupii (ok. 13 zł). Niestety kierowcy Ubera czasami padają ofiarami agresji ze strony mafii taksówkowej, więc jeśli będziecie korzystać z tego typu transportu zróbcie proszę im uprzejmość i jak ktoś inny was nagabuje na przewóz, to mówcie że przyjeżdża po was znajomy albo transfer hotelowy, a nie Uber. A tak w ogóle to niech żyje wolny rynek :)
Sama Kuta może trochę przytłoczyć. Poza kilkoma głównymi ulicami z bardzo dużym ruchem to gęsta sieć ciasnych uliczek, zwykle jednokierunkowych (choć mało kto tego przestrzega), po których przeciskają się w obu kierunkach samochody i motocykle, a piesi co chwila muszą uskakiwać w bok, żeby zmieściły się pojazdy. Śmialiśmy się, że od razu widać, którzy z turystów są na Bali świeżynkami: można ich poznać po szeroko otwartych z przerażenia oczach i palcach wbijanych kurczowo w ramię partnera/partnerki podczas przechodzenia przez jezdnię. Mimo że czyta się to trochę strasznie, to trzeba pamiętać, że pojazdy zwykle poruszają się w żółwim tempie i przechodzenie przez jezdnię da się ogarnąć. Paradoksalnie większe zagrożenie niż miejscowi stanowią niektórzy turyści, którzy dorywają się do skuterka (na co na Bali bym się nie odważył) jak stonka do młodych ziemniaków i z niewielkim doświadczeniem (bo dla części z nich to etap nauki jazdy) za to ze zbyt dużą pewnością siebie prują jak idioci ze zdecydowanie nadmierną prędkością. Sugeruję dobrze przemyśleć zanim ktokolwiek zdecyduje się na jazdę skuterkiem na miejscu, ponieważ generalną zasadą ruchu drogowego jest brak zasad, a podczas obu naszych krótkich pobytów na Bali widzieliśmy opłakane skutki wypadków drogowych. To naprawdę nieodpowiednie miejsce do jazdy dla niedoświadczonych kierowców.
Oferta noclegowa jest skrojona naprawdę na każdą kieszeń. Nie stanowi żadnego problemu znalezienie czystego, zadbanego hotelu za 40-50 zł za dobę (lub trochę drożej z wliczonym śniadaniem). Może nie będą was tam nosić na rękach i miejsce będzie zlokalizowane w odległości 15-20 minut spaceru od plaży, ale znajdzie się wszystko, co do szczęścia potrzebne. Oczywiście jeśli ktoś dysponuje skromniejszym budżetem, to takie oferty też znajdzie, kosztem mniejszego komfortu, braku klimatyzacji w pokoju i większej odległości od centrum akcji. Co do drugiego końca skali, to naprawdę ciężko go dostrzec :) High-endowe oferty liczone są w tysiącach złotych za dobę, ale o ile nie dają tam złotych klamek na wynos, to jest to poza moją definicją zdrowego rozsądku. Chyba że ktoś tak lubi :)
Jedzenie. Chwilami ma się wrażenie patrząc na setki knajp, knajpeczek, trattorii, pizzerii, warungów i masakan padangów, że żyje się po to, by jeść :) Wybór jest ogromny, a generalna zasada mówi, że im bliżej plaży i głównych ulic tym drożej. Podobnie, im bardziej po europejsku chce się jeść, tym większy rachunek będzie do uregulowania. Wiecie, dla przeciętnego Australijczyka na wakacjach i tak będzie taniej niż w knajpie w rodzinnym mieście, więc skoro można... Nawet w turystycznych okolicach nie brakuje "warungów", w których można dostać lokalne danie za mniej niż 10 zł. Ale czasem trzeba się nachodzić, żeby znaleźć solidną porcję, ciekawe i smaczne dania, a do tego w dobrej cenie. Mieliśmy okazję trafić przypadkiem do takiej knajpy, a jak już się rozsmakowaliśmy w ich jedzeniu, to z przyjemnością wracaliśmy tam kilka razy. Ceny bardzo smacznych dań od 8 do 12 zł (25-40 tys. rupii), do tego pyszne soki ze świeżych owoców za 8-10 tys. rupii. Jedzenie "zachodnie" również bardzo smaczne (co w Azji nie jest regułą), wliczając burgery, steki z tuńczyka czy wołowiny. Jeśli będziecie w okolicach Kuty, szczerze polecamy Lucky's Warung. Dla chętnych mapka z lokalizacją i fragment menu.
A'propos zachodniego jedzenia: czasami człowiek musi coś takiego zjeść. Po ryżowym ciągu (szczególnie takim trwającym miesiące) nadchodzi potrzeba, trudna do odparcia, by zatopić zęby w pizzy czy burgerze (może organizm domaga się konserwantów?). Zwykle "western food" w Azji jest podłej jakości (w końcu się w ryżu specjalizują; do dzisiaj drżę na wspomnienie "sznycla" z kurczaka zaserwowanego na Sri Lance - ja bym to nazwał nuggetsami z kością w niestrawnej panierce), ale zarówno wspomniana wyżej knajpa i jej burgery tudzież chicken wrapy, jak i pizzeria Pizza Lovers przy Jalan Nakula w Legian (prawdziwie włoska pizza na przepysznym, cienkim cieście i z super dodatkami za bardzo przyzwoite 22 zł za dużą pizzę dla dwojga) świadczą o tym, że chlubne wyjątki się zdarzają. Choć pewnie tylko potwierdzają regułę :)
Będąc przy tematyce spożywczej nie sposób nie wspomnieć o zakupach w sieciowych supermarketach. Przeżyliśmy lekki szok wchodząc do najbliższego hotelowi sklepu generalnie dość taniej sieci Indomaret po wodę, bo liczyli sobie za nią 8-10 tys. rupii (2,40-3 zł). Na szczęście wystarczyło podejść do innego Indomaretu (300 metrów za rogiem), by cena wody (i innych produktów) zrobiła się taka, jak w całej reszcie Indonezji (czyli 4 tys. rupii, tj, ok. 1,20 zł za butelkę 1,5 litra). Warto mieć na uwadze, że nawet w obrębie tej samej sieci sklepów ceny mogą się znacząco różnić. Generalnie, jeśli zna się mniej więcej lokalny poziom cen i nie daje się robić w przysłowiowego "balona" to nie sposób powiedzieć, że Bali jest drogie. Przynajmniej jeśli chodzi o noclegi i jedzenie.
Plaże. Są ładne, szerokie i piaszczyste. Piasek nie jest co prawda czarny, ale nie jest też bielusieńki jak w najbardziej rajskich zakątkach, które mieliśmy okazję zobaczyć. W okolicach Kuty można położyć się na ręczniku czy kocu pod rozłożystymi drzewami, które dają cień do późnego popołudnia i odpuścić sobie płacenie za leżaki i parasole (choć sugeruję, żeby przez cały czas ktoś miał oko na dobytek, szczególnie jeśli w plażowej torbie znajduje się portfel czy telefon). W Legian niestety prawie cały naturalny cień został zaanektowany przez lokalne, bardzo szpetne plażowe knajpy i ogólnodostępnego cienia jest niedużo, a jeśli już jest to będzie tam leżał ręcznik przy ręczniku. Można co prawda wynająć sobie leżaki i parasole, ale jak usłyszałem rzuconą mi przez naganiacza cenę 150 tys. rupii (11 USD!!!), to zacząłem się śmiać głośno i perliście. Ponieważ nie mogłem przestać, to idąc w swoją stronę nie dosłyszałem już kolejnych niższych pułapów cenowych wykrzykiwanych przez przedsiębiorczego młodzieńca, Zastanawialiśmy się tylko jak mocno kolesiowi dogrzało słońce, że chce się tak szybko na leżakach wzbogacić. Może dla zobrazowania absurdu przytoczę miesięczny poziom wynagrodzenia początkującego pracownika hotelu na wyspie Flores: całe 1.500.000 rupii (110 USD). Starczyłoby na 10 dni leżenia pod parasolem jakby się wybrał na Bali. I nic więcej niestety...
Jeśli mówimy o plaży to nie możemy pominąć morza. Woda oczywiście jest cieplutka, jak na tropikalny klimat przystało, i w miarę czysta, ale wody Kuty/Legian/Seminyak nie za bardzo nadają się do beztroskiego pluskania. Powodem są fale. Ładne są, kurka wodna, ale w zależności od dnia mogą być wyższe lub niższe (3-4 metrowe nie są rzadkością) i o ile wygląda to na raj dla surferów, to osoby chcące sobie popływać lub po prostu wymoczyć zadki nie będą miały łatwo. Najwyższe fale załamują się co prawda kawałek od brzegu, ale te mniejsze też potrafią człowieka mocno wytarmosić (z przodu, z lewej, prawej, a potem jeszcze wciągną w kierunku otwartego morza) i bardzo ciężko utrzymać się na nogach. Nie ma mowy o pływaniu (chyba że przebrnie się poza linię załamania fali co samo w sobie już może być dużym wyzwaniem), co najwyżej o szybkim zamoczeniu się i walce, by z falą nie pobiec kilkudziesięciu metrów w bok. Jeśli więc zależy wam na trochę swobodniejszym dostępie do morskich kąpieli, albo na Bali wybieracie się z małymi dziećmi, to lepszym wyborem będzie położony we wschodniej części Sanur, gdzie fale są zdecydowanie mniejsze. Do nauki surfingu Kuta będzie idealna, a instruktorzy z naprawdę sporymi umiejętnościami i mówiący bardzo dobrze po angielsku łowią klientów wprost na plaży.
Powoli zbliżamy się do końca. Czas na słowo o zdrowiu, urodzie i relaksie. Salony masażu (od 60 tys. rupii czyli 18 zł. za najprostszy, godzinny masaż), spa, salony piękności i studia tatuażu znajdują się na każdym kroku, oferując pełną gamę zabiegów upiększających. Warto jednak zrobić mały research lub popytać o rekomendacje, bo jakoś ciężko mi uwierzyć, że Bali ma tysiące wykwalifikowanych terapeutów zdolnych zapełnić wszystkie etaty w "masażowniach". Nie zawsze to co najtańsze, będzie miało jakąś sensowną wartość dodaną. Ale wszystko da się znaleźć i ceny na pewno nie odstraszają. Podobnie jak ceny ubrań, pamiątek i innych pierdół, które można znaleźć na straganach. Choć targować się trzeba.
Last but not least: rozrywka. Kuta i sąsiednie miejscowości to jedna wielka imprezownia z setkami pubów, barów i klubów. Zupełnie jak nie w Indonezji ludzie paradują po ulicach z otwartym piwem w ręce (a myślałem że pytanie "Open?" przy zakupie w sklepie piwa to raczej specjalność Tajlandii), krążą od knajpy do knajpy (muzyka na żywo, karaoke, klub taneczny) i wydają się być permanentnie w "urlopowym" nastroju. Wybór tego typu miejsc jest ogromny, więc każdy niezależnie od gustów i preferencji znajdzie coś dla siebie, a jeśli zbyt długo będzie się decydował to usłużne hostessy wciągną go do środka :) Na ulicy miesza się muzyka dobiegająca z sąsiadujących ze sobą knajp, choć uczciwie przyznam, że hałas nocnego życia Bali nie powoduje aż takiego ogłuszenia, jak pięciominutowy spacer po imprezowej Bangla Road na tajlandzkiej Phuket. Zabawne jest tylko to, że o ile Australijczycy siedzą w knajpie i wychylają piwo za piwem ciesząc się, jakie jest tanie, to dla przeciętnego Polaka takie tanie nie będzie... W klubach należy liczyć się z kosztem 60 tys. rupii (18 zł) za duże piwo (0,62 litra). W "obiadowniach" zwykle będzie to coś w granicach 35-50 tys. rupii (10,5-15 zł). A i w zwykłych sklepach cena odbiega w górę od polskiej średniej (30-35 tys. rupii, czyli 9-10,5 zł za dużą butelkę). Alkohol w Indonezji obłożony jest wysokimi podatkami, więc jeśli ktoś nie wyobraża sobie urlopu bez "sznapsa" to powinien rozważyć kupienie czegoś w bezcłowym sklepie przed wylotem na Bali, pamiętając o limicie 1 litra alkoholu "duty free" (i nie radzę kombinować, bo praktycznie wszystkie bagaże są sprawdzane pod kątem limitów celnych).
Czy urlop na Bali jest drogi? Raczej nie, chociaż drogi może być, jak wszędzie indziej na świecie, jeśli ktoś zdecyduje się na wersję premium, złote klamki i nocniki oraz steki z australijskiej wołowiny popijane francuskim winem. Czy można się tu dobrze bawić? Tak! Szczególnie jeśli podczas urlopu preferuje się obracanie się wśród ludzi i szeroką ofertę turystyczną, a nie jest się typem pustelnika marzącym o zaszyciu się na niedostępnej, dziewiczej plaży z książką w ręce. A czy w sąsiedztwie Kuty można coś ciekawego zobaczyć? Jasne, popularnym miejscem całodniowych wypraw jest chociażby słynny Ubud i jego okolice. Posta na temat naszej wyprawy w tamte rejony napisze Ola, jak tylko uda mi się ją ściągnąć z plaży... Ale nie jestem pewien, czy odniosę sukces przed końcem tego tygodnia. Chyba się przykleiła na dobre do piasku ;)
Jak zwykle narobiliście smaka nie tylko na przeżycia duchowe, krajoznawcze i wypoczynkowe ale także na jedzonko. Menu kolorowe, a dania bardzo apetyczne łącznie z soczkami. Wypatrzyłam na talerzu oprócz(o boże znowu ryż), apetyczne krewetki, pojadło by się trochę:) ps. pozazdrościłam i zrobiłam chińszczyznę;)
OdpowiedzUsuńMamy nadzieję, że smakowała :)
UsuńMoże powinniśmy ogłosić konkurs, kto zgadnie, z czego właściwie są soki na zdjęciu... Podpowiedź jest na stronie z soczkami w menu, ale czy łatwo będzie dopasować? ;)
PS. Ryżu czepiać się nie dam! :)
No to z czego? Ma się rozumieć te soczki.Nie mam pojęcia, a czytać po "ichniemu" nie potrafię:)
OdpowiedzUsuńJeden pomarańczowy, a ten intensywnie różowy z dragon fruita, czyli smoczego owoca
UsuńI to nie jest barwijęzor, czy to raczej naturalny kolor? Szkoda,że nie można go przemycić do Polski:)
OdpowiedzUsuńNaturalny :) Chociaż są też dragon fruity z białym miąższem. W Polsce można dostać ten owoc w sklepach pod nazwą pitaja. Kupiłem raz, ale był bez smaku i w niczym nie przypominał azjatyckiej dojrzałej wersji. Choć wyglądał ładnie :)
Usuń