Choroba Filipińska - miniporadnik medyczny
Jeśli ktoś kiedyś naigrywał się z choroby filipińskiej byłego prezydenta (a ja także się do tego przyznaję), to teraz swoje "podśmiechujki" powinien odszczekać.
Choroba filipińska istnieje naprawdę!
Ciężko było w to uwierzyć, ale w tych tropikach rozłożyłem się i ja. I miałem problemy z ustaniem na własnych nogach jak wspomniana na wstępie osoba. Tyle że w moim przypadku nie chodzi wcale o przedawkowanie popularnego na wyspach rumu Tanduay...
Swoją drogą o przedawkowanie nietrudno, bo zachęcać do tego mogą ceny tego powszechnie dostępnego trunku. "Buteleczka" 0,75 litra 5-letniego Tanduaya kosztuje 80 pesos, czyli jakieś 6,50 zł. Cola jest tylko odrobinę tańsza... Trochę wygląda to tak, że polityka podatkowa (akcyzowa) ma za zadanie utrzymać naród w złudnym poczuciu radości, żeby zamaskować niedogodności. Może któregoś dnia potraktuję temat trochę szerzej.
Wracając do choroby filipińskiej. Okazuje się, że albo zaszkodziło mi pomykanie na wietrze skuterkiem będąc lekko spoconym, albo złapałem jakąś nieujarzmioną francę, tzn. wirusa, błąkającego się swobodnie po wyspie. Na pewno nie jest to przeziębienie wynikające z nadużywania klimatyzacji, gdyż tej świadomie nie włączamy (wiatraki wystarczają). Chociaż w miejscach użyteczności publicznej albo w klimatyzowanej komunikacji publicznej (nie dotyczy jeepneyów) należy uważać, bo mam wrażenie, że temperaturę klimy ustawiają tam na jakieś 5 stopni (na szczęście na plusie). Na lotnisku w Manili zmarzłem siedząc w bluzie.
Ze wstydem muszę przyznać, że chociaż broniłem się przed choróbskami przez ostatnie dwa lata, tym razem skończyło się to gorączką i łóżkiem wodnym (z powodu potu, a nie nietrzymania moczu ;) Na szczęście co jak co, ale apteki są tu świetnie wyposażone i z racji korzystania z ich usług nie da się zbankrutować, więc "kryzys" trwał raptem dwa dni.
Przy tej okazji warto wspomnieć, co może nas spotkać (w temacie zdrowia) podczas takiej egzotycznej podróży.
Największe ryzyko to lokalna flora bakteryjna, jakże odrębna od naszej. Nam, odpukać, problemy żołądkowe się nie przytrafiły, ale stosujemy się do sprawdzonych zasad.
Woda tylko butelkowana (dostarczana w 5-galonowych butlach), zarówno do picia, mycia warzyw/owoców i do gotowania. Lód w drinkach tylko z wody butelkowanej. Częste mycie rąk to oczywiście podstawa. Zwracanie uwagi na stan kupowanej żywności, szczególnie świeżego mięsa - a must. Paszczę po myciu zębów płuczemy natomiast w kranówie. Nie z oszczędności, ale żeby stopniowo przyzwyczajać organizm do tutejszej wody. Na razie to wystarcza.
Gdyby nie wystarczyło i z naszego układu pokarmowego zrobiłby się nieopatrznie wodospad Niagara, to nabyliśmy w aptece Loperamid w lokalnej, mocnej dawce i tzw. hydration salts, żeby zapobiec odwodnieniu. Mamy nadzieję, że to zakupy na wyrost, ale koszt jest niewielki, a pozwoli na uniknięcie stresu, jeśli coś miałoby się przytrafić w nocy. To mi przypomniało o konieczności zabezpieczenia jeszcze dodatkowej porcji papieru toaletowego na czarną godzinę... ;)
Trzeba także uważać na rany i zadrapania. Ukąszenia przez małe, czerwone mrówki są na porządku dziennym (zeżarły nam nawet niezabezpieczony chleb tostowy! Od teraz trzymamy chleb w lodówce). Komarów raczej nie ma. Jak się takie swędzące miejsce rozdrapie, to potem trzeba bawić się w dezynfekcję (łącznie z antybiotykiem w skrajnych przypadkach, gdzie wdało się zakażenie). Lepiej zatem nie rozdrapywać, a zastosować maść dostępną w lokalnej aptece lub olejek sprzedawany przez jakiegoś szamana - jeśli jest pod ręką.
Last but no least: podrównikowe słońce naprawdę przypieka. Wiem, że w przypadku 2-tygodniowego urlopu każdy chciałby złapać trochę barwnika na skórze, ale ze słońcem tutaj nie ma żartów. Smarujemy się filtrem 50-tką, opalenizna pojawia się powoli, ale co najważniejsze, jesteśmy tu od ponad 1,5 tygodnia i nic nie piecze, nic nie jest czerwone. Nie ma co się spieszyć, podejrzewam że i tak z takim słońcem po pół roku stanę się dość egzotycznie wyglądającym ciemnoskórym osobnikiem z blond włosami :)
Ach, ta słabsza płeć:) Byle Filipiny ją rozkładają:) Ale nie narzekam:) Ja poszłam na plażę, a Łukasz zrobił zakupy i ugotował obiad:) Tak to ja mogę żyć:)
OdpowiedzUsuńOla, nie dawaj się filipińskim wirusom :) może po prostu więcej rumu? ;)
OdpowiedzUsuńA ja głupi nie wiedziałem co to profilaktyka... ;) Dzięki za podpowiedź! :)
Usuń:) Ja się nie daję:) To Łukasza dopadło:) Ale muszę Ci powiedzieć, że nareszcie jakaś dobra porada:) A nie farmazony o myciu rąk:)
OdpowiedzUsuń