Zjednoczony kombinat turystyczny Balicasag Island

Tyle było tu już o zdzieraniu zelówek na nieubitych szlakach, że czas spojrzeć także (trochę krytycznym okiem) na ofertę "masowej" turystyki w regionie. Jako że nasz pobyt na Panglao dobiega końca, nie dało się dłużej odkładać jednej z największych atrakcji w pobliżu Boholu - tzw. Island Hopping, czyli połączonego podczas jednego rejsu podziwiania delfinów (o 6 rano!), snorkelingu na rafie przy Balicasag Island i wizyty na dość specyficznej Virgin Island (znanej też jako Isola Di Francesco albo Puntod Island).

Żeby nie było wątpliwości: Wyspa Balicasag (a właściwie rafa wokół niej) jest przepiękna i nie wyobrażam sobie, żeby można było ten punkt pominąć będąc w regionie Central Visayas. O reszcie wrażeń poniżej.




Celowo zwlekaliśmy tak długo z wybraniem się na Balicasag. W szczycie sezonu liczba łodzi i turystów przekracza wszelkie granice przyzwoitości, a bardziej niż na podziwianiu piękna podwodnego świata trzeba się koncentrować na tym, żeby nie zderzyć się w wodzie z "człowiekami" lub łódeczkami. Teraz, u progu pory deszczowej, turystów jest jak na lekarstwo i nie można powiedzieć, że gdziekolwiek jest bardzo tłoczno.

Jak się organizuje taki wypad? Oferta jest dość wystandaryzowana: 350 pesos od osoby za rejs z grupą, 1200-2000 pesos za łódeczkę do prywatnej dyspozycji. Do tego obowiązkowo 100 pesos za możliwość snorkowania na rafie. Tyle opłat obligatoryjnych. Naszym zdaniem nie ma sensu (przy 2 osobach) przepłacać za prywatną łódkę; komfort dotyczy samego rejsu, wszelkie atrakcje i tak ma się w otoczeniu innych osób. Chyba że ktoś wybierze zupełnie niestandardowe godziny, wtedy będzie miał odrobinę więcej "prywatności".

Zbiórka jest zwykle o godz. 6 rano (absolutnie "niechrześcijańska" pora na wstawanie podczas urlopu). Godzina dostosowana jest do pory największej aktywności delfinów, a w końcu jeśli płynie się na "dolphin watching", to wypadałoby jakieś zobaczyć. O tej porze miasteczko jest jeszcze raczej senne, słońce znajduje się tuż nad horyzontem, a gdzieniegdzie nad wodą unosi się mgła.


Pół godziny drogi i docieramy do delfinów. Są! Jak zwykle sympatyczne, towarzyskie, trochę jakby chciały się pokazać z jak najlepszej strony turystom, którzy w końcu wyłożyli kasę za ich towarzystwo. Ciężko tylko uchwycić to wesołe stadko w kadrze, bo są bardzo ruchliwe i wyskakują z wody zaledwie na sekundy.



I tu pierwszy zgrzyt. Godzina 6 rano, na morzu ok. 10 łodzi z turystami i nie możemy oprzeć się wrażeniu, że "dolphin watching" przeradza się w "dolphin chasing" albo nawet "dolphin hunting". Wszystkie łódki z ogłuszającym rykiem silników kierują się nieustannie w miejsca, gdzie przed chwilą pokazało się stadko. Przecież ludzie mogliby odrobinę wyluzować, porozglądać się trochę i pouśmiechać do tych sympatycznych morskich ssaków. A tak sam nie wiem, czy delfiny zachwycone są zabawą w berka, czy zirytowane tym, że muszą uciekać przed tłumem i hałasem.


Po kilkunastu minutach pstrykania fotek, zachwytów, "ochów" i "achów" ruszamy w kierunku Balicasag Island. Jest to niewielka, płaska wyspa o powierzchni 25 hektarów, z czego część zajmuje jeden resort, a reszta wybrzeża zajęta jest przez typowe dla Filipin rodzinne biznesy. Otoczona piękną rafą koralową o szerokości od 9 do 40 metrów, poza którą zaczyna się głębina, gdzie nie da się dostrzec dna. Na plaży nie ma miękkiego piasku, usłana jest drobnymi fragmentami koralowców.




Tu dopiero czujemy, co to znaczy wpaść w szpony tytułowego "przemysłu turystycznego". Wiecie jak to jest, wysiada się z łódki na nieznanym terenie, skipper wskazuje, gdzie iść (konkretne miejsce nie jest przypadkowe), a tam na dzień dobry sadzają nas przy stolikach i rozdają menu śniadaniowe. Protesty, że mamy ochotę snorkować, a nie napychać się kolejnym śniadaniem, kwitowane są tekstem "Sit down please, relax!". Ale ponieważ chętnych na śniadanie nie ma, z bólem organizują dla nas małe łódeczki z wiosłami (150 pesos od osoby) i odpływamy jakieś 100 metrów wzdłuż brzegu. Oczywiście jest do tego dorobiona cała historia: do wody z brzegu nie da się wejść, a przewodnik będzie miał na nas oko, kiedy będziemy podziwiać kolorowy podwodny świat. Prawda jest taka, że można przejść te 100 metrów plażą, wejść do wody spokojnie się da. Jedynym sensownym argumentem za wzięciem łódeczki jest to, że można zrobić sobie krótką przerwę w czasie pływania, bo prądy morskie są tam naprawdę silne i spychają w kierunku morza. Naprawdę, trzeba się nieźle namachać łapami żeby stać w miejscu, nie mówiąc o płynięciu pod prąd.

Tak jak wspomniałem wcześniej, rafa jest naprawdę przepiękna. Cudne podwodne formacje koralowców, ukwiałów i wszystkiego, co ma się dobrze pod wodą; ryby we wszystkich możliwych kolorach i rozmiarach, żółwie morskie, ośmiornice, mątwy. Coś niesamowitego, najlepsza rafa jaką do tej pory widziałem. Trochę przeszkadzały meduzy, te duże (różowe) były doskonale widoczne, ale było całe mnóstwo niewidocznych, po kontakcie z którymi przez pół dnia mieliśmy czerwone ślady na skórze. Jedna poszła na czołówkę z buźką Oli, która przez jakiś czas (bez botoksu!) mogła się poszczycić ustami niczym Angelina Jolie :)


Po ok. 1,5h snorkowania "kombinat" pokazał swoje kolejne oblicze, oferując przepłynięcie łódeczką w miejsce, gdzie żerują żółwie morskie. Za ekstra opłatą, oczywiście :) Z tej możliwości już nie skorzystaliśmy. Już samo wsiadanie na chybotliwą łódeczkę może być problematyczne. Znamy "pierdoły" ;) które nabiły sobie kilka siniaków podciągając się na pokład. My (ci sprytniejsi, hehe) podpłynęliśmy na płyciznę i wsiedliśmy jak ludzie. Nie mam jednak wątpliwości, że najsprytniejsi okazali się ci, co poszli na własnych nogach a 150 pesos zamiast na łódkę wydali na piwo ;)

Generalnie mieliśmy wrażenie, że to pierwsze miejsce na Filipinach, gdzie trzepią turystów bez litości, jak tylko się da. Ceny w knajpach też co najmniej dwukrotnie wyższe, niż na Panglao. Jednym słowem, polecamy zabrać ze sobą coś do przegryzienia.

Po opuszczeniu Balicasag skierowaliśmy się na Virgin Island. Bardzo przyjemne dla oka widoki, mała wyspa z dość długą piaszczystą mierzeją wcinającą się w płytkie morze.



Środek wyspy jednak nas zaskoczył. Począwszy od listy zakazów:


poprzez gigantyczną figurę Ojca Pio (ale spokojnie, nie bije rekordu świebodzińskiego Chrystusa)


aż po figury wszystkich możliwych świętych, aniołków itp. rozsiane po całej wysepce



przyjemnej dla oka, tak czy owak




Niestety nie odkryliśmy, co autor koncepcji wyspy miał na myśli (wyspa jest prywatna) i opuszczaliśmy ją w kierunku Panglao, jak cała reszta naszej grupy, z minami mówiącymi:



Więcej zdjęć z wyprawy w Galerii


Komentarze

  1. Buźka jak buźka. Jedna miła meduza weszła na ścieżkę kolizyjną z moim kostiumem i zaczaiła się na brzuszku. Na szczęście obyło się bez powiększeń;) Ale nie polecam. Polecam za to ganianie za mątwą. Po 15 minutach machnęła do mnie swoimi nóżkami, popatrzyła ironicznie i dała nura w wielką głębinę:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń