No to daleko czy nie? Podróżowanie po Indonezji

Dawno dawno temu pewien Osioł jechał wygodną karocą ze swoim dużym przyjacielem - ogrem o imieniu Shrek i jego niedawno poślubioną małżonką Fioną. Podróżowali z bagien do zamku w Zasiedmiogórogrodzie. Podróż dłużyła im się ogromnie, szczególnie biednemu osiołkowi, który siedział z tyłu. I w takich własnie okolicznościach przyrody narodziło się sławetne "Daleko jeszcze? No to daleko czy nie?" Kilkanaście dni temu podróżowaliśmy spod wulkanu Bromo na Bali i po kilkunastu godzinach miałam ochotę wyć i powtarzać za osiołkiem: No to daleko czy nie? Jedno jednak muszę przyznać po tej podróży: nie tylko zapewniła nam dużo ciekawych przeżyć, ale również nauczyła paru rzeczy. 


Wróćmy jednak do początku.


Nauka nr 1: jeżeli możesz, sprawdź w internecie ceny autobusów wcześniej, żebyś wiedział od razu czy ktoś nie chce cię zrobić w balona, a jednocześnie nie przegapił dobrej okazji.

Naszą podróż rozpoczęliśmy około 10 rano w Cemara Lewang. Około 9 rano ustawiliśmy się koło busika, który miał nas zabrać do Probolinggo. Zasady były takie same jak poprzednio: zbierze się wystarczająca ilość ludzi - busik odjedzie. Około 10 zebrało się kilkanaście osób, więc ruszyliśmy. Godzinę później dotarliśmy do Probolinggo. Busik podwiózł nas pod dworzec autobusowy, wysadził po drugiej stronie ulicy (mieści się tam biuro podróży). Nie zdążyliśmy jeszcze zgarnąć plecaków, kiedy obskoczyli nas naganiacze proponując podróż na Bali, do Yogyakarty, do Kuala Lumpur i bodajże do samego piekła. Pod biurem podróży stał autobus do Denpasar (Bali) i jeden z przemiłych panów zaczął nas przekonywać, że to ostatni autobus na Bali w tym dniu. Oczywiście było to kłamstwo, podana zaś cena (175 tys. rupii) wydawała nam się lekko przesadzona, ponadto byliśmy głodni. Postanowiliśmy zatem najpierw coś zjeść i rozejrzeć się na dworcu. Powiedzmy sobie to szczerze - był to błąd, który kosztował nas trochę bólu głowy i czasu (na szczęście tego nam nie brakuje), ale z drugiej strony zapewnił kilka niezapomnianych i barwnych przeżyć :)

W każdym razie odrzuciliśmy uprzejmą ofertę (co najmniej) 10-godzinnej podróży autokarem o europejskim standardzie (czytaj: 4 siedzenia w rzędzie) i ruszyliśmy w kierunku dworca. Po godzinie zbierania informacji ustaliliśmy, że najbliższy autobus odjeżdża o 14 i niestety jest to autobus bez klimatyzacji (za mniej więcej 130 tys. rupii), zaś następny z klimatyzacją odjeżdża dwie godziny później. O 17 zaś wyjeżdża kolejny "europejski" autobus spod biura podróży. Przeliczyliśmy sobie, że jeśli nim pojedziemy to będziemy na miejscu w środku nocy i nie za bardzo będzie co ze sobą zrobić, postanowiliśmy zatem pojechać autobusem lokalnym do ostatniego przystanku na Jawie (Banyuwangi) skąd co godzinę pływają promy na Bali (24h!). I  właśnie na dworcu w Probolinggo dostaliśmy kolejną naukę od losu. 

Nauka nr 2: NIGDY nie daj się przekonać, że jeśli autobus ma napisane, iż jedzie do Jember (leży w połowie drogi między Probolinggo a Banyuwangi) to znaczy, że dowiezie cię do Banyuwangi, a karteczka jest niewłaściwa, bo kierowca jest zbyt leniwy, żeby ją zmienić. 




Szukanie autobusu wydawało się łatwe - od razu namierzyliśmy jeden z napisem Banyuwangi. Obok stał inny z napisem Jember. Ruszyliśmy raźnym krokiem w kierunku autobusu nr 1, kiedy obskoczyła nas grupa miejscowych wskazując na autobus do Jember jako ten właściwy, ekspresowy i z klimatyzacją. Początkowo nie chcieliśmy do niego wsiąść (Łukasz miał dobre przeczucie, że jeżeli chce się dotrzeć do miasta X to nie należy wsiadać do autobusu jadącego do miasta Z, mieszczącego się w połowie trasy, został jednak zakrzyczany przez miejscowych, którzy przekonywali nas, że kierowca po prostu nie odwrócił tabliczki - kierowca tą wersję potwierdził). Po krótkiej negocjacji cenowej (finalnie 65 tys. rupii) wpakowaliśmy się do klimatyzowanego i prawie pustego autobusu z pięcioma siedzeniami w rzędzie. Jak napisałam - był praktycznie pusty, zatem miejsca było wystarczająco na wygodne rozłożenie się i udanie w objęcia Morfeusza. Podróż do Banyuwangi miała trwać 5 godzin. Po trzech godzinach, stojąc w gigantycznym korku, gratulowaliśmy sobie wyboru autobusu klimatyzowanego. Około 4,5 godziny od momentu wyjazdu z Probolinggo dotarliśmy do Jember, gdzie ze zdziwieniem dowiedzieliśmy się, że w zasadzie to koniec naszej podróży tym autobusem, teraz zaś mamy przesiąść się do następnego (w ramach tego samego biletu). Nie do końca spodobało nam się to rozwiązanie, bowiem po pierwsze w nowym autobusie prawie wszystkie miejsca były zajęte (żegnaj Morfeuszu, witaj zwisający z siedzenia półdupku), po drugie autobus był bez klimatyzacji, co oznaczało pootwierane okna i palących bez skrępowania w środku podróżnych. No bo przecież okna są otwarte. Nie spodobało nam się to również dla zasady - dokładnie wypytaliśmy na dworcu w Probolinggo czy to tym autobusem dojedziemy aż do Banyuwangi i teraz poczuliśmy się oszukani. Radosny pan konduktor, który nas przesadził, próbował nas przekonać, że powinniśmy być zadowoleni. No, bo skoro nie ma klimatyzacji, to będzie można palić. Nie mógł zrozumieć czemu próbowałam go zabić spojrzeniem za to stwierdzenie. Jak to jednak stwierdził Łukasz - pan konduktor ewidentnie był na tych samych co on szkoleniach poświęconych mówieniu językiem korzyści, nie przyłożył się tylko do części mówiącej o realnych potrzebach klienta (zapewne próbował tę niezbyt trafioną Potrzebę - przez wielkie "P", tak wielkie, że aż się opluć przy jego wymawianiu można - w kliencie wykreować).  Ale doceniamy starania :)

I tak rozpoczęła się kolejna część naszej podróży: lokalnym autobusem do Banyuwangi. Nie ma co ukrywać - był to typ wesołego autobusu, który poza lekkim kaszlem spowodowanym przez papierosy, dostarczył nam wielu ciekawych doznań i kolejnej nauki.

Nauka nr 3: autobus ma nie tylko dowieźć cię na miejsce, ma również zagwarantować ci jedzenie (płatne) i dużo rozmaitej rozrywki

Doliczyliśmy się 17 grajków, którzy wskakiwali do autobusu w różnych miejscowościach, jechali z nami przez jakieś 5 minut, a następnie wyskakiwali. W międzyczasie dokonywali "performance'u" śpiewając, grając (gitara, bałałajka, grzebień) i podrygując. Jeden muzyk miał ze sobą nawet mikrofon, głośniki i wzmacniacz z jakimś akumulatorem. Niestety śpiewanie nie było jego mocną stroną - może powinien skupić się na malowaniu? Albo haftowaniu? W każdym bądź razie śpiew - zdecydowanie nie. Żeby było weselej, z głośników autobusu cały czas sączyła się muzyka o arabskim brzmieniu, a wokal przypominał odgłosy, jakby ktoś regularnie deptał ogon jakiegoś biednego kota.

Średnio co 10 km dosiadali się  również sprzedawcy jedzenia i picia - gotowany i smażony ryż ("Nasi, nasi, nasi goreng!"), orzeszki, słodycze, owoce, nooddle - do wyboru do koloru. Niektórzy uprawiali nowoczesny sposób sprzedaży: najpierw sprzedawca przechodził przez autobus rozdając wafelki, a potem szedł i kasował pieniądze albo zabierał wafelki - wszystko zgodnie z zasadą: "towar macany należy do macanta".

Mój pełen zachwyt wzbudził jednak dopiero pan kaznodzieja. Nie mam pojęcia o czym mówił, ale pasja w jego głosie, akcentowanie pewnych wyrażeń, język ciała, wszystko to krzyczało do mnie i przypominało o szkoleniach z prezentacji i porywania tłumów. Nigdy nie widziałam popisów Ojca Bashoobory na Stadionie Narodowym, ale podejrzewam, że to ten sam kaliber :) Nie wiem czy straszył podróżnych piekłem czy obiecywał niebo, ale wszyscy w autobusie wpatrywali się w niego jak zaczarowani. Niestety, po 5 minutach wysiadł. Została we mnie jakaś pustka. Lubię dobre przemówienia. Pełne pasji. Nawet te niezrozumiałe ;)

Po kolejnych 3 czy 4 godzinach dotarliśmy wreszcie do Banyuwangi. Lekko niepewni co dalej robić (zbliżała się 22) postanowiliśmy najpierw udać się do niedalekiego Indomaretu (tutejsza Żabka) i na spokojnie przemyśleć nasze opcje. Możemy zanocować w tym mieście. Albo szukać autobusu do Denpasar. Albo szukać transportu, który nas podrzuci na prom. Albo po prostu jeszcze chwilę posiedzieć przed sklepem. Zdecydowaliśmy się na tą ostatnią wersję, co w sumie wyszło nam na dobre, bo po pół godziny nadjechał autobus do Denpasar. Panowie siedzący na dworcu, z którymi wcześniej rozmawiał Łukasz próbując się dowiedzieć czy i kiedy będzie jakiś autobus jechał, przytrzymali go dla nas, zapłaciliśmy konduktorowi  95 tys. "rupiów" od osoby, wsiedliśmy do środka i wtedy okazało się, że z miejscami jest krucho. A przed nami 5 godzin do Denpasar. Ale tutaj przyszedł moment na kolejną naukę .

Nauka nr 4: obcokrajowiec ma siedzieć w miarę wygodnie, miejscowi mogą się ścisnąć

Ze wstydem przyznam, że nawet nie protestowaliśmy ze zmęczenia, kiedy konduktor kazał się innym poprzesiadać, żeby nas gdzieś usadzić i to na dodatek razem. Wiem, że poprzesadzał tylko tych, którzy niedługo wysiadali, ale i tak troszkę mi teraz wstyd. Niemniej - jak na złą Europejkę przystało - w tym konkretnym momencie dziękowałam wszystkim gwiazdom, że siedzę (półdupkiem, ale zawsze). Na szczęście zaraz wjechaliśmy na prom, mogliśmy na chwilkę wysiąść i odetchnąć świeżym powietrzem. Po godzinnej przeprawie dotarliśmy na Bali. Pozostało nam jeszcze tylko wskoczyć do autobusu i po kilku godzinach wysiąść na dworcu w Denpasar. Wylądowaliśmy na nim o jakiejś 4 rano. Do hotelu nie było sensu już iść, mieliśmy już rezerwację na kilka kolejnych dni w Sanur, pozostało nam zatem czekać na wschód słońca (nic spektakularnego) i pobudkę naszego gospodarza - Steve'a. Na szczęście Steve jest rannym ptaszkiem i już po 8 rano pozwolił nam wejść do naszego apartamentu, za co jestem mu dozgonnie wdzięczna, bo po prawie dobie w drodze mogłam wziąć prysznic i położyć się spać. 

Jak widzicie nauk parę się zebrało. Dodałabym jeszcze jedną:

Nauka nr 5: chcesz podróżować po Indonezji - zarezerwuj sobie dużo czasu. 

Niezależnie od tego, czy to autobus turystyczny, lokalny, czy też pociąg - jedzie się poooowoooooli. Tym, którzy chcieliby zaoszczędzić sobie bólu głowy, polecamy wykupienie miejsca w autobusie turystycznym (chociaż nawet ten nie jest w stanie przeskoczyć korków). Tym, którzy chcą zobaczyć lokalny koloryt i mają więcej czasu oraz cierpliwości, polecamy autobusy lokalne. Jest ciekawiej. I barwniej. A po tym, jak prysznic zmył z nas trudy kilkunastogodzinnej podróży, uznaliśmy nawet, że było warto!


Komentarze

Łączna liczba wyświetleń