Raj poszukiwany

Są takie dni, kiedy człowiek ma ochotę kogoś przytulić, kogoś uderzyć, a czasem po prostu zmienić swoje życie. Kiedy staje przed lustrem i sam zadaje sobie pytanie: Quo Vadis? I jeśli będzie miał wtedy farta, to w takim właśnie dniu w jego ręce trafi kartka/strona/blog, który sprawi, że to pytanie zabrzmi inaczej: co musisz zrobić, żeby dowiedzieć się gdzie idziesz. Bo nie samym celem człowiek żyć może, ale też i drogą do niego. I w takiej sytuacji stanęłam i ja. Po latach chichów i śmiechów o założeniu baru na Karaibach, po latach mówienia na rozmowach podsumowujących rok: za pięć lat chcę być managerem baru na plaży, zapytałam samą siebie: dlaczego nie? To, jak żyję już znam, wiem gdzie może mnie zawieźć w tym momencie i na takim poziomie rozwoju, na jakim jestem. A gdyby tak wszystko zmienić? Postawić na jedną kartę, sprawdzić czy sens życia gdzieś istnieje tylko schowany przede mną, przygnieciony codziennością i codzienną walką "o przetrwanie" w Wielkim Mieście?





Kiedy nieśmiało, ale i z wielką radością dzieliłam się z przyjaciółmi i rodziną wizją wyjazdu, wiele osób, poklepując mnie po plecach i powtarzając, że to cudny pomysł, jednocześnie patrzyło na mnie z pytaniem w oczach: czy ciebie do końca pogrzało? Oszalałaś? Tak wiem, nikt z Was, Kochani, nie powiedział tego głośno, ale nie trzeba być Einsteinem, żeby widzieć szok i lekkie potępienie na Waszych twarzach. Bo jakże to tak. Dobra praca, stabilne życie, rozsądna Ola, a tu taki wygłup. Wyjechać. Na kilka miesięcy. Do Azji. Co ty tam będziesz robić? Zanudzisz się na śmierć. Zachorujesz. Zjedzą cię.

Jak widać nikt mnie nie zjadł, ale fakt jest faktem, że nuda w pewnym momencie zagroziła mi z daleka. Pierwotnie planowaliśmy kilka miesięcy spędzić na Filipinach, na jednej wyspie. Osiąść wśród lokalnej społeczności, włączyć się w ich życie, może w jakąś działalność charytatywną. Finalnie jednak po dwóch miesiącach mieszkania na Panglao, uznaliśmy, że ciągnie nas w świat i zamiast włączać się od razu w jedną społeczność, chcemy najpierw trochę zwiedzić. Nie byliśmy na to do końca przygotowani (nie brałabym jak idiotka 25 kg bagażu na ciągłe przemieszczanie się), ale w sumie dzisiaj mogę powiedzieć, że fajnie to wyszło. Na swojej drodze spotkaliśmy wielu podróżników i zainspirowani przez nich postanowiliśmy podążać za głosem własnej intuicji czyli spróbować połączyć zwiedzanie z kilkoma dłuższymi pobytami w jednym miejscu, wtapianiu się w lokalne środowisko. Wiem, że jest wiele osób, które powie, że w zasadzie nie powiodło nam się nic - ok, byliśmy w wielu miejscach, ale w takim okresie mogliśmy być w większej ilości, a mieszkanie dłużej w jednym miejscu, no cóż, czy można mieszkaniem nazwać kilka tygodni? W mojej ocenie można. Ale pamiętajcie - to moja ocena. Tak samo jak moje poszukiwanie. Sensu życia, przyszłości, siebie.

Czasem, kiedy rozmawiam z Przyjaciółmi i Znajomymi Królika, słyszę (czy też czytam) słowa: jak ja ci zazdroszczę. I przez pierwsze parę miesięcy powtarzałam wszystkim: nie zazdrość, idź w moje ślady. Ale gapienie się na fale wpływa pozytywnie na mózg (na mój na pewno) i teraz zmieniam swoją śpiewkę. Nie idź w moje ślady. Stwórz sobie własne. Brzmi jak z taniego poradnika do motywacji? Pewnie tak, ale coś na rzeczy jest. Ja swoją drogę wybrałam - przynajmniej na najbliższych kilka miesięcy. Bardziej lub mniej świadomie podjęłam pewne decyzje i dzisiaj z pełną odpowiedzialnością stwierdzam: fajnie jest. Ale moja decyzja była dobra dla mnie, w tamtym momencie mojego życia.

Zamiast mówić mi, że mi zazdrościcie, pomyślcie co fajnego macie Wy we własnym życiu. Nie nawołuję do zmiany, bo nie mnie oceniać komu i jaka zmiana potrzebna. Każdy z nas wie to najlepiej. Nawołuję do przemyślenia. Do zrobienia sobie analizy SWOT (to dla tych, którzy wsiąkli jak ja w korporację po same uszy, a nawet czubek włosów). Stańcie i przyjrzyjcie się swojemu życiu. Przez chwilę. Patrząc w fale na wakacjach, czekając na autobus, tuż przed snem, kiedy zrzucacie z siebie trudy dnia. A może okaże się, że żyjecie dokładnie tak, jak chcieliście. Ok, są drobne rzeczy, które wkurzają, ale generalnie: fajnie jest. A może okaże się, że trzeba zrobić całkowity porządek. Myślę jednak, że wiele osób dojdzie do wniosku, że jest tam, gdzie chce być. Nawet jeśli nie każdy dzień jest różowy. 

Czytam sobie czasem różne artykuły pisane przez osoby, które same zmieniły swoje życie. I wiele z tych osób mówi wprost: moja droga jest najlepsza, jak nią nie idziesz, to jesteś słaby, głupi itp. Parę miesięcy temu też myślałam, że znalazłam rozwiązanie wszystkich problemów ludzi, którym nie podoba się ich życie. Że czasem trzeba zacisnąć zęby i po prostu dokonać zwrot o 180 stopni. Na szczęście człowiek, ta niedoskonała istota, mądrzeje. Wędrówka przez Azję, spotkane na drodze osoby, długie rozmowy i jeszcze dłuższe patrzenie w fale przypomniało mi, że najgorsze co mogę zrobić sobie i innym, to oceniać ich wybory i uważać, że moje są lepsze. Dla mnie są na pewno najlepsze, ale dla innych już niekoniecznie.

Kiedy około rok temu stałam przed lustrem i podejmowałam decyzję o wyjeździe, nie wiedziałam dokąd mnie to zaprowadzi. Na razie zaprowadziło mnie na kemping w Australii, gdzie co wieczór oglądam piękne gwiazdy na niebie. I tak sobie myślę: Gdzie do cholery można tu znaleźć Gwiazdę Polarną? A Wielki Wóz? No przecież pisałam, że to przy falach myśli mi się lepiej, nie przy gwiazdach ;)

Komentarze

  1. Bardzo dobry felieton:) Świetne przemyślenia

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo sie ciesze,ze Ci sie podoba.Pozdrawiam spod Newcastle:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dałaś mi do myślenia, a wpisy na blogach mimo wszystko dość rzadko do tego skłaniają. Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny tekst właśnie o poszukiwaniu siebie. Ja wam zadroszczę ciepła, słońca, pogody, zapachu przyrody ale.. O ile chętnie bym wpadła do was i na Panglao, Kuala Lumpur, Australii itd, itp to jednak nie chciałabym narazie wybyć poza moje podwórko chociaż ostatnio zastanawiam się czy już nie mieszkam w innym kraju(czytaj B......ś)Narazie dobrze jest jak jest, ale chętnie teleportowałabym się do was na ferie zimowe, u nas ziąb i ślizgawica.w Australii opon zimowych nie trzeba i drogi odśnieżone:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń