Na herbatce u Sułtana Brunei
Mały kraj leżący w północnej części Bornego, otoczony przez większego i bardziej znanego sąsiada - Malezję. Bogaty dzięki ogromnym złożom ropy oraz gazu ziemnego wydobywanym spod dna morskiego. Z najbardziej konserwatywną w Azji Południowo-Wschodniej odmianą islamu i wprowadzanym w życie prawem szariatu. "Dry country" - co oznacza, że sprzedaż alkoholu jest całkowicie zakazana. 400 tys. obywateli, którzy nie płacą podatków od dochodów osobistych, paliwo tankują za grosze (jest dotowane przez państwo), a rząd subsydiuje ryż, wydatki mieszkaniowe i pokrywa koszty opieki medycznej. Oczywiście strumień pieniędzy idzie we właściwym kierunku. Sułtan Brunei należy do najbogatszych ludzi na świecie z majątkiem osobistym szacowanym na 40 mld. USD i żyje - jak na monarchę przystało - w największej mieszkalnej rezydencji na świecie.
Tytułowa herbatka u Sułtana nie doszła niestety do skutku. Cóż, nikt Sułtanowi najwyraźniej nie powiedział, że przyjeżdżamy. Nie jego wina. Ale i tak swoje zobaczyliśmy. A herbatka zamiast u Sułtana była po prostu w sułtanacie :)
Sułtanat Brunei (albo Brunei Darussalam) nie jest najpopularniejszy na liście celów podróży w Azji Południowo-Wschodniej. Powodów jest kilka: raz, że kontur kraju ginie trochę na tle ogromnego obszaru Borneo oraz Malezji i Indonezji dzielących między siebie niemal całość wyspy, lasy deszczowe (które zajmują 75% terytorium kraju) z charakterystyczną fauną i florą można zobaczyć także w dwóch pozostałych krajach - a będzie to zdecydowanie tańsze rozwiązanie, a poza tym odstrasza trochę konserwatyzm religijny, o którym coraz głośniej, i powtarzane na forach pytania: jak się ubierać, jak się zachowywać, czy niebędąca małżeństwem para może mieszkać w jednym pokoju hotelowym nie narażając się na nieprzyjemności, czy do morza trzeba wchodzić będąc kompletnie ubranym itp. Wiadomo, jadąc na wakacje człowiek nastawia się na odrobinę luzu, także na wypicie drinka w barze na plaży - a tu tego się nie doświadczy.
My już dawno przestaliśmy przejmować się stereotypami. Chcesz się wypowiedzieć? Najlepiej przekonaj się na własne oczy. A że Brunei leży pomiędzy Parkiem Narodowym Niah a Kota Kinabalu, gdzie się chwilowo urządziliśmy, okazja była nadzwyczaj dobra, by zrobić sobie stopover w stolicy kraju Bandar Seri Begawan. No i helloł, to dziesiąty kraj odwiedzony podczas naszej podróży! Odpuściłby sobie ktoś szansę na taki zacny jubileusz? :)
Na miejsce, po 3,5h jazdy bezpośrednim autobusem z malezyjskiego Miri za 50 MYR od osoby, dotarliśmy w piątek ok. godz. 12. Dzień i pora są tu kluczowe, bo po tym jak wytoczyliśmy się z pojazdu i rozejrzeliśmy dookoła, widok wydał nam się dziwny... Dlaczego? Znaleźliśmy się w środku dużego miasta, kolorowego od szyldów sklepów i firm, z ulicami pełnymi zaparkowanych samochodów - tyle że oprócz nas na ulicy nie było żywego ducha. Trochę jak scena z filmu katastroficznego, gdzie wszystko z pozoru wygląda zwyczajnie, tyle że ludzie nagle wyparowali. Sklepy i restauracje (nawet Burger King!) pozamykane na cztery spusty. I dopiero przypatrzenie się z bliska karteczkom wywieszonym przy drzwiach pozwoliło się nam zorientować, że piątek między 12 a 14 to pora modlitwy i ludzi prędzej można znaleźć w meczetach niż na ulicy.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Po raz pierwszy dało się pstryknąć kilka fotek bez tłumów w tle, a i niewiele osób było świadkami naszego spłynięcia potem... Tak, nasza podróż pokazała nam dobitnie, że istnieje coś takiego jak przegrzanie organizmu poziom extreme. Chyba nawet wychodząc z wody nie można być bardziej mokrym niż po godzinnej przebieżce w 35 stopniach w cieniu, z palącym słońcem zawieszonym jak żarówka wprost nad głową i poziomem wilgotności tylko ciut niższym niż w saunie parowej. Nawet kilkanaście miesięcy w tropikach nie spowodowało, że mój organizm się przystosował. Różnica zaszła za to w podejściu - wcale się tym już nie przejmuję :) Piję hektolitry wody i pocę się dalej :)
Wykorzystaliśmy za to ten czas, by zobaczyć unikalną w skali świata Kampong Ayer, czyli wodną wioskę. Kampong Ayer to umowna nazwa dla zespołu wiosek (ponad 40) składających się w całości z budynków - murowanych i drewnianych - wybudowanych na palach, wprost na wodach rzeki Brunei, i połączonych blisko trzydziestoma kilometrami betonowych i drewnianych kładek. Żyje w nich ok. 40 tys. ludzi, co stanowi 1/10 całkowitej ludności kraju i czyni z Kampong Ayer największą wodną wioskę na świecie. To nie tylko "sypialnia", ale kompletny zespół urbanistyczny, w którego skład oprócz domów mieszkalnych wchodzą meczety, szkoły, sklepy, restauracje, guest house'y czy nawet szpital i straż pożarna. Historycy donoszą, że ludzie osiedlali się tu już 1.300 lat temu, czyniąc z wioski zaczątek dzisiejszego Brunei i ważne centrum handlu na Borneo. W 1521 roku dotarła tu też wyprawa Ferdynanda Magellana, a jej uczestnicy nazwali Kampong Ayer Wenecją Wschodu.
Dziś Kampong Ayer, jako jeden z najważniejszych elementów kulturowego dziedzictwa Brunei, wyposażona jest we wszystkiego rodzaju cywilizacyjne wygody. Komunikację zapewniają prywatne taksówki wodne, które przewożą pasażerów ze stałego lądu za jednego dolara Brunei od osoby. Można również zdecydować się na dłuższą przejażdżkę łódką po całym obszarze wioski, chociaż moim zdaniem ciekawiej będzie przemaszerować się wąskimi, miejscami wybrakowanymi i trzeszcząctymi pod stopami kładkami, zajrzeć przez okna i otwarte drzwi do domów, zatrzymać się na chwilę i zamienić kilka słów z mieszkańcami, którzy są bardzo mili i chętnie zagadują do turystów.
Tylko czy to rzeczywiście taka frajda? Nie chcę zgrywać bohatera, bo sam niezbyt komfortowo czuję się na wysokościach (co za eufemizm), szczególnie jeśli są to wąskie ścieżki zawieszone kilka metrów nad ziemią czy wodą, ale moja współtowarzyszka podróży dość szybko (zaledwie po 2 dniach) odkryła w sobie kolejną po ciemnych jaskiniach fobię, czyli lęk przed dziurawymi kładkami, gdzie pomiędzy deskami widać wodę. Cóż, spacer (no dobra, człapanie małymi kroczkami i macanie palcami stóp każdej deski) na ugiętych nogach dla kogoś, kto się boi, nie jest największą przyjemnością, a ja modliłem się skrycie, żeby znalazła w sobie trochę odwagi i poszła szybciej, bo dzięki temu krócej stalibyśmy w pełnym słońcu. Chociaż nic by się w sumie nie stało, jeśli by wpadła do tej wody, bo sama ostatnio pisała, że wydry to stworzenia wodne a nie jaskiniowe. Spodziewałbym się raczej pewnej konsekwencji i nieskrywanej radości z okazji do zamoczenia futerka, a nie otwartych szeroko z przerażenia oczu i wyseplenionego drżącym głosem: "Łapkę?". Ale nie wyzłośliwiam się już więcej, bo wydrowaty charakter Wydry Podróżniczki weźmie górę w najmniej oczekiwanym momencie i tak po mnie pojedzie, że mi te żółte japonki pospadają :) Tak czy inaczej weźcie i taki problem pod uwagę, jeśli wybierzecie się kiedyś do Kampong Ayer. Mimo pewnych niedogodności warto.
Po tym, jak wróciliśmy na stały ląd, miasto wróciło do życia. Zrobiło się trochę bardziej gwarno i tłoczno, chociaż 400 tys. mieszkańców i tak niknie gdzieś w sporej przestrzeni. W ogóle Bandar Seri Begawan jest bardzo "przestrzennym" miastem. Rozbudowane na znacznym obszarze nie przytłacza, imponuje czystością i aranżacją przestrzeni miejskiej. Sporo jest zieleni. Jeśli ktoś miałby skojarzenie, że ze względu na tłoczone spod ziemi bogactwo Brunei jest takim Dubajem wschodu - to jest to całkowicie błędne skojarzenie :)
Pierwsze kroki skierowaliśmy do Royal Regalia Museum. Zdecydowanie warto. W muzeum znajdują się insygnia władzy sułtana, sporo można dowiedzieć się na temat historii sułtanatu, jego związków z koroną brytyjską, a także obejrzeć prezenty, jakie Sułtan otrzymał od zagranicznych gości. Niestety w salach wystawowych nie można robić zdjęć (tylko w hallu). Aparat, telefon z aparatem i plecaki trzeba zdeponować w zamykanych szafkach, a buty zostawić na zewnątrz. Placówka udostępnia "papcie" dla tych, którym nie uśmiecha się bieganie boso po zimnej, marmurowej posadzce. Wstęp bezpłatny.
Poza tym miasto słynie z licznych (i imponujących rozmiarami i architekturą) meczetów. Najciekawsze dla turystów są dwa: Omar Ali Saifuddien Mosque i Jame' Asri Sultan Hassanal Bolkiah. Ten pierwszy jest bardziej "fotogeniczny" ze względu na położenie na wodzie i architekturę jakby wprost przeniesioną z Baśni z 1001 nocy. Imponuje zarówno w dzień, jak i po zmroku, z pięknym podświetleniem i kamiennym statkiem stanowiącym dodatkową ozdobę. Wnętrze dostępne jest dla nie-muzułmanów poza godzinami modlitwy. Turyści są mile widziani. Nie trzeba przejmować się strojem, przed wejściem udostępniane są długie, czarne togi, więc nie ma sensu pocić się przez cały dzień w długich spodniach i koszulach zakrywających ramiona. Oczywiście buty zostawiamy przed wejściem. Warto też pamiętać, że w świątyni powinno się zachowywać odpowiednio. Głośne rżenie (abstrahując od rzeczywistych powodów do radości) i wykrzykiwanie "Oh my God, it's so beautiful" (niezależnie od tego, jakiego wyznania jest świątynia) jest naprawdę nie na miejscu. Radosna grupa rozchichotanych młodych Amerykanek (rozpoznane po akcencie i treści przekazu) wzbudziła solidarny niesmak osób modlących się i pozostałych turystów znajdujących się w środku. Na siano w głowie ciężko coś poradzić...
W środku nie można robić zdjęć. Wystrój meczetów jest zwykle dość skromny, ale wnętrze tego meczetu określiłbym mianem skromnej elegancji. Duża dbałość o detale, piękne marmurowe kolumny, dość nieskomplikowanie, a jednak czuć, że to miejsce ma z pewnością bardzo sakralną atmosferę. Natrafiłem gdzieś w internecie na komentarz, że Brunei jest dla islamu tym, czym Watykan i Rzym dla katolicyzmu. Może pod względem ilości świątyń i rozmachu architektonicznego. Ale już nie pod względem ich wystroju, bo w odróżnieniu od buddyjskich świątyń czy barokowych kościołów, meczety nie ociekają w środku złotem.
Turyści często wybierają się też do rezydencji Sułtana, czyli Istana Nurul Iman. W praktyce na ciekawe fotki (i podobno bankiet) można załapać się tylko w ciągu trzydniowego święta po zakończeniu ramadanu, kiedy pałac otwarty jest dla zwiedzających. Podobno w ciągu trzech dni przewija się przez niego ponad 100 tys. zwiedzających, a każdy załapie się na coś do zjedzenia. W zwykłe dni można liczyć zaledwie na zdjęcie przed bramą pałacu, z samym kolosalnym budynkiem ukrytym w tle, więc ten punkt można sobie odpuścić. Niemniej jednak sam pałac imponuje swoimi gabarytami. Wybudowany w 1984 roku kosztem 1,5 mld dolarów kompleks ma blisko 1.800 pokoi, 257 łazienek, salę balową na 5.000 ludzi i meczet mogący pomieścić 1.500 wiernych, stajnię na 200 kucyków (taki konik Sułtana) i 5 basenów. Łącznie 200 tys. m.kw. powierzchni, co daje światowy rekord jako największy mieszkalny pałac na świecie (będący rezydencją władcy), choć nie największy pałac w ogóle.
I to właściwie tyle, jeśli chodzi o główne atrakcje Bandar Seri Begawan. Można odwiedzić kilka innych meczetów, wybrać się na nocny rynek, posiedzieć w miejskim parku, ale wyleczyliśmy się już z konieczności odwiedzania wszystkich miejsc opisywanych w przewodnikach jako "top 10". Szukamy czegoś unikalnego. Cherry picking. Lepiej usiąść na herbatce w ruchliwym miejscu i pogapić się na ludzi. Samo Brunei ma oczywiście inne atrakcje, wliczając parki narodowe i rezerwaty lasów deszczowych, ale tak jak wspomniałem, ten rodzaj ekosystemu oglądamy (i będziemy jeszcze oglądać) w Malezji.
A jak wygląda takie codzienne życie z punktu widzenia turystów? Tradycyjnie większość stereotypów można między bajki włożyć. Brunejczycy są bardzo przyjaźni, otwarci na turystów i wyrozumiali dla odrębności kulturowej. Nie ma ograniczeń w stosunku do ubioru (szorty, bezrękawniki, kuse sukieneczki są jak najbardziej ok), nikt nie rzuca pogardliwym spojrzeniem. Muzułmanki nie chodzą po ulicach z zakrytymi twarzami - hidżab przykrywający włosy i szyję wystarcza. Nikogo nie interesuje stan cywilny pary męsko-damskiej poruszającej się po ulicach czy nocującej w hotelu (chociaż inaczej wygląda to w przypadku muzułmanów, którzy objęci są prawem szariatu). Oczywiście kultura wymaga, by wystrzegać się "nieprzyzwoitego" zachowania w przestrzeni publicznej, ale powiedzmy sobie szczerze, każdemu przejdzie ochota na amory jak wszyscy są spocenie po czubek głowy ;) Warto pamiętać o nieużywaniu palca wskazującego do pokazywania (we wszystkich państwach muzułmańskich lepiej pokazywać coś kciukiem), niepokazywaniu spodniej części stóp (uznaje się to za obelgę, stopy to "najbrudniejsza" część ciała). Mężczyźni powinni unikać kontaktu fizycznego z muzułmankami (włącznie z podaniem ręki, chyba że zainicjowane przez kobietę). To wszystko jednak tylko po to, żeby pokazać, że "my" też się staramy uszanować lokalne zwyczaje. Głowy za takie "faux pas" nikt nie urwie.
Brunei jest rzeczywiście krajem bardzo konserwatywnym, wyznaczającym swoje standardy, które czasem wydają się zbyt surowe czy wręcz niezrozumiałe (jak np. wydany ostatnio zakaz celebrowania w jakikolwiek sposób Bożego Narodzenia). Społeczność międzynarodowa wyraża zaniepokojenie radykalizacją prawa (stopniowym wprowadzaniem szariatu) i nazywa to krokiem wstecz. Kraj bierze jednak pod uwagę potrzeby mniejszości czy licznego grona ekspatów. Na własne potrzeby (i do konsumpcji w warunkach prywatnych, ewentualnie w niektórych restauracjach hotelowych) nie-muzułmanie mogą wwieźć 2 litry alkoholu i dodatkowo kilkanaście puszek piwa. W sklepach można dostać wyroby z wieprzowiny - oczywiście na półkach z napisem "non-halal" i "nie dla muzułmanów". Podczas ramadanu nikt nie zmusza nie-muzułmanów do poszczenia w ciągu dnia, chociaż w restauracjach można wtedy zamówić jedzenie tylko na wynos i skonsumować je w prywatości. Rozmawiałem długo z parą Anglików, którzy w Brunei mieszkają już od 7 lat i mimo pewnych mankamentów (jak to sami stwierdzili, przyjeżdżają na Labuan żeby jak ludzie wypić kufel piwa do obiadu) cenią sobie bezpieczeństwo, ład i spokój tego mini-państwa. Pracodawca zapewnia opiekę, płaci za edukację ich dzieci. Dobrze "dogadują" się z miejscowymi. Jedyne czego żałują to to, że do tej pory nie udało im się "złapać" znajomości lokalnego języka, ale w kraju, który ma "brytyjską" przeszłość znajomość angielskiego jest na tyle powszechna, że do życia tu nie jest to niezbędne.
Czy zatem Brunejczycy to 400 tys. szczęśliwych obywateli? Raczej tak. Państwo dzieli się z nimi w ten czy inny sposób bogactwem, chociaż nie obowiązuje zasada "czy się stoi, czy się leży...". Życie toczy się spokojnie, bezpiecznie i bez awantur. Na tańsze zakupy można skoczyć do sąsiadującej Malezji. Co prawda z punktu widzenia outsidera prawo obowiązujące lokalnie znacząco ogranicza jednostkę. Ale z punktu widzenia pobożnego muzułmanina brak dostępu do alkoholu, miejsca publiczne zamknięte na głucho w porze piątkowej modlitwy czy też dość surowe zasady moralne to dokładnie to, co wpajane mają od dzieciństwa. Trzymając się zasady "practice what you preach for" nie stanowi to dla nich najmniejszego problemu. Tylko z drugiej strony, skoro większość muzułmańska i tak będzie trzymała się nauk Koranu, koniecznie trzeba na siłę narzucać swoje zasady także mniejszości?
W środku nie można robić zdjęć. Wystrój meczetów jest zwykle dość skromny, ale wnętrze tego meczetu określiłbym mianem skromnej elegancji. Duża dbałość o detale, piękne marmurowe kolumny, dość nieskomplikowanie, a jednak czuć, że to miejsce ma z pewnością bardzo sakralną atmosferę. Natrafiłem gdzieś w internecie na komentarz, że Brunei jest dla islamu tym, czym Watykan i Rzym dla katolicyzmu. Może pod względem ilości świątyń i rozmachu architektonicznego. Ale już nie pod względem ich wystroju, bo w odróżnieniu od buddyjskich świątyń czy barokowych kościołów, meczety nie ociekają w środku złotem.
Turyści często wybierają się też do rezydencji Sułtana, czyli Istana Nurul Iman. W praktyce na ciekawe fotki (i podobno bankiet) można załapać się tylko w ciągu trzydniowego święta po zakończeniu ramadanu, kiedy pałac otwarty jest dla zwiedzających. Podobno w ciągu trzech dni przewija się przez niego ponad 100 tys. zwiedzających, a każdy załapie się na coś do zjedzenia. W zwykłe dni można liczyć zaledwie na zdjęcie przed bramą pałacu, z samym kolosalnym budynkiem ukrytym w tle, więc ten punkt można sobie odpuścić. Niemniej jednak sam pałac imponuje swoimi gabarytami. Wybudowany w 1984 roku kosztem 1,5 mld dolarów kompleks ma blisko 1.800 pokoi, 257 łazienek, salę balową na 5.000 ludzi i meczet mogący pomieścić 1.500 wiernych, stajnię na 200 kucyków (taki konik Sułtana) i 5 basenów. Łącznie 200 tys. m.kw. powierzchni, co daje światowy rekord jako największy mieszkalny pałac na świecie (będący rezydencją władcy), choć nie największy pałac w ogóle.
I to właściwie tyle, jeśli chodzi o główne atrakcje Bandar Seri Begawan. Można odwiedzić kilka innych meczetów, wybrać się na nocny rynek, posiedzieć w miejskim parku, ale wyleczyliśmy się już z konieczności odwiedzania wszystkich miejsc opisywanych w przewodnikach jako "top 10". Szukamy czegoś unikalnego. Cherry picking. Lepiej usiąść na herbatce w ruchliwym miejscu i pogapić się na ludzi. Samo Brunei ma oczywiście inne atrakcje, wliczając parki narodowe i rezerwaty lasów deszczowych, ale tak jak wspomniałem, ten rodzaj ekosystemu oglądamy (i będziemy jeszcze oglądać) w Malezji.
A jak wygląda takie codzienne życie z punktu widzenia turystów? Tradycyjnie większość stereotypów można między bajki włożyć. Brunejczycy są bardzo przyjaźni, otwarci na turystów i wyrozumiali dla odrębności kulturowej. Nie ma ograniczeń w stosunku do ubioru (szorty, bezrękawniki, kuse sukieneczki są jak najbardziej ok), nikt nie rzuca pogardliwym spojrzeniem. Muzułmanki nie chodzą po ulicach z zakrytymi twarzami - hidżab przykrywający włosy i szyję wystarcza. Nikogo nie interesuje stan cywilny pary męsko-damskiej poruszającej się po ulicach czy nocującej w hotelu (chociaż inaczej wygląda to w przypadku muzułmanów, którzy objęci są prawem szariatu). Oczywiście kultura wymaga, by wystrzegać się "nieprzyzwoitego" zachowania w przestrzeni publicznej, ale powiedzmy sobie szczerze, każdemu przejdzie ochota na amory jak wszyscy są spocenie po czubek głowy ;) Warto pamiętać o nieużywaniu palca wskazującego do pokazywania (we wszystkich państwach muzułmańskich lepiej pokazywać coś kciukiem), niepokazywaniu spodniej części stóp (uznaje się to za obelgę, stopy to "najbrudniejsza" część ciała). Mężczyźni powinni unikać kontaktu fizycznego z muzułmankami (włącznie z podaniem ręki, chyba że zainicjowane przez kobietę). To wszystko jednak tylko po to, żeby pokazać, że "my" też się staramy uszanować lokalne zwyczaje. Głowy za takie "faux pas" nikt nie urwie.
Brunei jest rzeczywiście krajem bardzo konserwatywnym, wyznaczającym swoje standardy, które czasem wydają się zbyt surowe czy wręcz niezrozumiałe (jak np. wydany ostatnio zakaz celebrowania w jakikolwiek sposób Bożego Narodzenia). Społeczność międzynarodowa wyraża zaniepokojenie radykalizacją prawa (stopniowym wprowadzaniem szariatu) i nazywa to krokiem wstecz. Kraj bierze jednak pod uwagę potrzeby mniejszości czy licznego grona ekspatów. Na własne potrzeby (i do konsumpcji w warunkach prywatnych, ewentualnie w niektórych restauracjach hotelowych) nie-muzułmanie mogą wwieźć 2 litry alkoholu i dodatkowo kilkanaście puszek piwa. W sklepach można dostać wyroby z wieprzowiny - oczywiście na półkach z napisem "non-halal" i "nie dla muzułmanów". Podczas ramadanu nikt nie zmusza nie-muzułmanów do poszczenia w ciągu dnia, chociaż w restauracjach można wtedy zamówić jedzenie tylko na wynos i skonsumować je w prywatości. Rozmawiałem długo z parą Anglików, którzy w Brunei mieszkają już od 7 lat i mimo pewnych mankamentów (jak to sami stwierdzili, przyjeżdżają na Labuan żeby jak ludzie wypić kufel piwa do obiadu) cenią sobie bezpieczeństwo, ład i spokój tego mini-państwa. Pracodawca zapewnia opiekę, płaci za edukację ich dzieci. Dobrze "dogadują" się z miejscowymi. Jedyne czego żałują to to, że do tej pory nie udało im się "złapać" znajomości lokalnego języka, ale w kraju, który ma "brytyjską" przeszłość znajomość angielskiego jest na tyle powszechna, że do życia tu nie jest to niezbędne.
Czy zatem Brunejczycy to 400 tys. szczęśliwych obywateli? Raczej tak. Państwo dzieli się z nimi w ten czy inny sposób bogactwem, chociaż nie obowiązuje zasada "czy się stoi, czy się leży...". Życie toczy się spokojnie, bezpiecznie i bez awantur. Na tańsze zakupy można skoczyć do sąsiadującej Malezji. Co prawda z punktu widzenia outsidera prawo obowiązujące lokalnie znacząco ogranicza jednostkę. Ale z punktu widzenia pobożnego muzułmanina brak dostępu do alkoholu, miejsca publiczne zamknięte na głucho w porze piątkowej modlitwy czy też dość surowe zasady moralne to dokładnie to, co wpajane mają od dzieciństwa. Trzymając się zasady "practice what you preach for" nie stanowi to dla nich najmniejszego problemu. Tylko z drugiej strony, skoro większość muzułmańska i tak będzie trzymała się nauk Koranu, koniecznie trzeba na siłę narzucać swoje zasady także mniejszości?
-----------------------------------------------------------------------
Informacje praktyczne:
Transport - do Bandar Seri Begawan można dostać się drogą lądową (bezpośrednie połączenia z Miri o 8:15 i w godzinach popołudniowych, ok. 3,5h jazdy łącznie z formalnościami na granicy, jedno połączenie z Kota Kinabalu o 8 rano), promem z Labuan (rejs 2-2,5h) do portu Serasa lub samolotem. Na miejscu można poruszać się komunikacją publiczną ($1 Brunei od osoby) - klimatyzowane busiki ruszające z dworca przy Jalan Cator w ścisłym centrum miasta. Warto zapoznać się ze schematem linii:
Informacje praktyczne:
Transport - do Bandar Seri Begawan można dostać się drogą lądową (bezpośrednie połączenia z Miri o 8:15 i w godzinach popołudniowych, ok. 3,5h jazdy łącznie z formalnościami na granicy, jedno połączenie z Kota Kinabalu o 8 rano), promem z Labuan (rejs 2-2,5h) do portu Serasa lub samolotem. Na miejscu można poruszać się komunikacją publiczną ($1 Brunei od osoby) - klimatyzowane busiki ruszające z dworca przy Jalan Cator w ścisłym centrum miasta. Warto zapoznać się ze schematem linii:
Transport z centrum miasta to terminala promowego Serasa - na dworcu przy Jalan Cator wsiadamy do autobusu linii 37,38 lub 39 i dojeżdżamy do ostatniego przystanku Muara. Tam pracownik ostempluje nam bilet i z tym biletem czekamy na autobus 33, który kursuje między plażą a przystanią promową
Prom na Labuan - najtańszy (samochodowy) kosztuje 12$ Brunei (ok. 35 zł) od osoby. Do tego podatek wyjazdowy (2$ od osoby) płatny w budce bezpośrednio przed opuszczeniem kraju. Jest kilka promów dziennie: między 8 a 9:30, a potem o 12:30 i 13)
Bardzo lubię czytać waszego Bloga... Jest bardzo fajnie napisany i zawiera ważne informacje oraz humor, który lubię ...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę dalszej weny twórczej i wspaniałych opisów:)
Z wrażenia aż nam klapki pospadały i uszy przyklapły, bo rumieniec na twarzy to byłoby za mało ;) Dziękujemy, cieszymy się, że nasze powstające w pocie czoła (jak ktoś nie wierzy, niech przyjedzie na Borneo) teksty się podobają. Postaramy się trzymać (albo nawet podnieść) poziom :)
Usuń