Saga Północy: część druga
Kończąc poprzedni post, obiecałam ciąg dalszy. I choć drugiej "Mody na sukces" raczej tworzyć nie zamierzam, to jeszcze kilka słów o kolejnej części naszej wyprawy stworzyć należy. Zaczynajmy zatem :)
Po wyjeździe z Norwegii znaleźliśmy się w szwedzkich górach. Pogoda nie dopisywała (zimno i mokro), co zwarzyło nam nieco humory, na szczęście jednak nasz pierwszy szwedzki przystanek znajdował się pod ziemią, czyli w kopalni w mieście Kiruna. Samo miasto jest dość przeciętne (a strugi deszczu nie dodawały mu urody), ale kopalnia rudy żelaza warta odwiedzenia. Długi spacer po ogromnych korytarzach, wysłuchanie historii tego miejsca oraz obejrzenie niewielkiego muzeum jest na pewno dość specyficzną rozrywką - nam jednak przypadło do gustu. Niektórym Kiruna kojarzy się z którymś tam ślubem Michała Wiśniewskiego (pozdrawiam wielbicieli Ich Troje), przysięgam jednak na wszechwładnego Thora (szczególnie w wersji Chrisa Hemswortha), że nas przygnało do tego miasta pragnienie obejrzenia największej na świecie kopalni rudy żelaza.
Prosto z Kiruny pognaliśmy (słowo na wyrost, bo nie dość, że to Szwecja z wysokimi mandatami, to jeszcze z niektórych dróg asfalt pozwijali) do granicy z Finlandią i dalej, aż do niewielkiej wioski Rovaniemi. Nie wiem czy pamiętacie artykuł sprzed ponad roku na temat bycia dzieckiem w Universal Studio w Singapurze. Zatem Rovaniemi to takie miejsce w Europie, gdzie człowiek dorosły i poważny również dostaje lekkiego pomieszania i staje się na powrót dzieckiem. Tak, nie wstydzę się przyznać, że wjeżdżając w środku lata do wioski Świętego Mikołaja, widząc wszędzie choinki i słysząc świąteczne piosenki zapiszczałam z radości. Ok, trochę powagi zachowajmy, może nie był to pisk jak małej dziewczynki, która dostała cukierki, raczej wrzask fanki Hetfielda na koncercie Metalliki, ale dźwięk wydany został. I to w takiej ilości, że Łukasz zagroził (znowu) wywaleniem mnie z auta. Wioska Świętego Mikołaja jest czynna cały rok i naprawdę warto ją zwiedzić. Oprócz kilkunastu sklepów ze świątecznymi akcesoriami (no dobra, przewaliłam tam sporo euro, ale kto by się oparł???) można (bezpłatnie) spotkać się z najprawdziwszym Mikołajem.
Zarówno w tym jak i poprzednim poście starałam się nie rozwodzić zbytnio nad kempingami (choć są naprawdę wspaniałe, pięknie położone, czyste i super wyposażone), teraz jednak kilka słów chciałabym napisać o dwóch fińskich kempingach.
Pierwszy z nich nazywał się Terveiset Hiilimutkasta (my nazwaliśmy go Hilimutka). Całość przypominała trochę scenę z dobrego horroru. Otóż wyobraźcie sobie taką sytuację: jest już bardzo późno (koło 23), ale jasno (w końcu Finlandia latem), jedziecie przez dziki las. W końcu trafiacie na kemping. Nikt was nie chce wpuścić (cicho i pusto), w końcu docieracie do jakiegoś budynku. W budynku same osoby zdrowo po 70. Nikt nie mówi po angielsku, ale jakoś dogadujecie się, że chcecie rozbić namiot. Wszyscy radośni i uśmiechnięci, tańczą i śpiewają. Powiem szczerze - miałam lekkiego pietra. Wszyscy tak NIENATURALNIE uśmiechnięci. Sekta jakaś czy jak? A potem idziecie pod prysznic. I on już wygląda typowo jak z dobrego horroru (a w zasadzie jak z dobrego szpitala psychiatrycznego - przynajmniej w wersji pokazywanej zwykle na filmach). Gdzieś w piwnicy. Bez okien. Prysznice w rzędzie, bez zasłonek. do tego czarna, wygaszona sauna. Szczerze mówiąc był to najszybszy prysznic jaki wzięłam. Zdążyłam tylko zrobić w głowie przegląd wszystkich horrorów z udziałem dziwnych, uśmiechniętych staruszków w środku lasu zabijających biednych turystów. Brrr. Rano świat wydał mi się ciut bardziej normalny. Poza uśmiechniętymi i sympatycznymi ludźmi (moja psychoza to w końcu mój problem, a nie tych miłych Finów) w wieku ciut starszym, pojawiało się dużo dzieci (babcie i dziadkowie z wnukami na wakacjach). Znalazł się nawet ktoś anglojęzyczny, kto nam wyjaśnił, że to takie sanatorium, gdzie właśnie starsze osoby się zjeżdżają na kemping od lat i przywożą młode pokolenie, żeby pohasało po latach i pokąpało się w jeziorze. Szczere mówiąc było mi ciut wstyd, że dziarskich starszych państwa, tak miłych i sympatycznych, posądzałam o niecne zamiary. Ot, co ta telewizja z mózgiem robi...
Na kolejnym kempingu zabawiliśmy parę dni - znajdował się tuż przy jeziorze, w lesie, niedaleko miejscowości Juva i był przecudowny. Kolorytu dodawał fakt, że można było skorzystać z sauny - panie o konkretnej porze, panowie o innej, bowiem w Finlandii z sauny korzysta się całkiem nago, a potem biegnie się do zimnego jeziora. Dodatkowo niedaleko był sklep z dobrym mięsem na grilla oraz miasteczko Savonlinna, w którym mieści się uroczy zameczek, który warto zwiedzić. Wybraliśmy się tam na całodzienną wycieczkę i muszę przyznać, że zachwycił mnie zarówno zameczek jak i mówiący perfekcyjnie po angielsku przewodnik, który z zapałem i pasją opowiadał nam o historii tego miejsca, ale również całego kraju. Samo miasteczko też jest urocze, warto zatem poświęcić chwilę i się po nim przejść.
Helsinki - nasz następny przystanek - nie bez kozery chyba ma opinię brzydkiego miasta. Ok, może do Kolombo mu bardzo daleko (jak z tej perspektywy patrzę, to w zasadzie Helsinki są całkiem ładne ;), ale w porównaniu z innymi europejskimi stolicami - nie powala.
Może nie mnie się wypowiadać w tym temacie - rozejrzeliśmy się po starym mieście i stwierdziliśmy, że chyba czas uciekać do Tallina. Krótka przeprawa promowa i oto stanęliśmy na estońskiej ziemi. Cudnej estońskiej ziemi. Przyznaję bez bicia - nie miałam pojęcia czego się spodziewać po Tallinie. Ok, niektórzy wspominali, że jest bardzo ładny, ale nikt nie mówił o pięknej starej baszcie, urokliwych maleńkich uliczkach, licznych placach i knajpkach. Przepięknej zieleni i starych budynkach. A należałoby o tym opowiedzieć. Jeżeli nigdy nie byliście - rozważcie czy na weekend nie skoczyć. Zgubić się w uliczkach, napić się wina i popatrzeć na turystów na którymś placu czy też kupić jakiś zabawny gadżet na jednym z licznych stoisk z szydłem i mydłem ;)
Z Tallina ruszyliśmy na Łotwę. Przejechaliśmy przez Rygę (niezbyt nam przypadła do gustu, więc tylko śmignęliśmy) i zatrzymaliśmy się na dwa dni nad morzem. Plaża była cudowna i choć morze nie było, hmm, zbyt ciepłe, to jednak możliwość poopalania się i popatrzenia na fale (czyli to, co wydry lubią najbardziej) wszystko rekompensowała. Łotwę jednak zapamiętam głównie z tego, że kierowcy przypominają indonezyjskich. Jeżdżą jak chcą i szaleją na drogach, jakby spieszyło im się na drugą stronę. Well... można i tak.
Ostatnim krajem na naszej drodze była Litwa. Niestety czas się kończył, zahaczyliśmy więc tylko o Kowno, którego rynek nas zachwycił, podobnie jak kuchnia, powalił zaś strzał z armaty, który nagle huknął na placu. Trzeba przyznać, że odruchy mamy dobre. Wchodząc na plac usłyszeliśmy huk i padliśmy na ziemię. Po chwili zorientowaliśmy się, że na środku placu stoi armata, z której strzela pan ubrany za żołnierza z dawnych czasów. Nie wiemy, o co chodziło, ale było to dość ciekawe doświadczenie.
Podsumowując całą wyprawę - palm nie było, ale morze i patrzenie na fale zaliczone. Jeśli do tego dorzucimy kilka fiordów, trochę grillowanych ryb, parę wycieczek w góry i setki km pustych dróg, to wyjazd zdecydowanie można zaliczyć do udanych i polecić jako ciekawą alternatywę dla ciepłych krajów. Chodząc po górach naprawdę można sobie mocniej spalić nos niż w Azji. W końcu do Azji każdy głupi zabierze ze sobą krem z odpowiednim filtrem. A do Norwegii... no cóż... już niekoniecznie ;)
Super wpis:-) chyba też wybierzemy się w taką podróż... Ale dużo zwiedzacie, zazdroszczę pozytywnie... Dobry i ciekawy sposób na życie... Pozdrawiam Wasza fanka
OdpowiedzUsuńO, dzięki za solidną dawkę motywacji, żeby zadręczać wszystkich kolejnymi tekstami ;) Pozdrawiam
Usuń