Langkawi aktywnie
Wyspa Langkawi jawi się wielu osobom
(a przynajmniej tym, którzy kiedykolwiek o niej słyszeli) jako raj
pełen pięknych plaż, dobrego jedzenia i taniego alkoholu. Z jednej
strony jest nadal dość dzika i niezadeptana przez turystów (a
przynajmniej tych z Europy), z drugiej jest już świetnie dopasowana
do ich potrzeb, o czym pisaliśmy 3 lata temu po naszym pierwszym
pobycie (link tutaj). Wówczas spędziliśmy na Langkawi 2 tygodnie i
z siedziska motorka oraz na nogach zwiedziliśmy - wydawałoby się -
wszystkie jej najważniejsze punkty. Kiedy zatem stwierdziliśmy, że
na dwa miesiące osiądziemy na wyspie, kilka osób pukało się w
głowę. Zanudzicie się, wszystko widzieliście, bez sensu zupełnie.
Abstrahując od tego, że powtórne odwiedziny w niektórych
miejscach przyniosły nam wiele radości (patrz wodospad Duriana,
którego chłodne wody obmyły spocone ciałka, plażowanie oraz
długie spacery eksplorujące okolicę), to na dodatek odkryliśmy, że
Langkawi ma jeszcze jedną twarz – aktywną i to czasem dość
wyczynowo.
Gunung Raya ze swoimi 881 m.n.p.m.
to najwyższy szczyt na Langkawi. Wiodą do niego dwie drogi: 13
kilometrowa trasa dojazdowa (na szczycie góry znajduje się punkt
widokowy, baza wojskowa oraz stary hotel) lub też trasa piesza
przez dżunglę.
Trasa dojazdowa jest dość prosta - na całej
położony jest asfalt, więc jedyne wyzwanie to jej długość (no,
13 km to nie jest w końcu taki pikuś). Ot masa zakrętów, trochę
górek, ostrzejszych podejść i już można cieszyć się widokiem
z najwyższego punktu Langkawi (o ile oczywiście właśnie nie
zaczęło padać albo nie nasunęła się chmura, bo wówczas to
najwyżej można cieszyć się widokiem własnych stóp). Można tam
wjechać motorkiem lub samochodem, my jednak nie wykorzystaliśmy
żadnej z tych opcji. Pewnego lekko chmurnego poranka poderwaliśmy
się z kurami (i to dosłownie, bo przed 6 rano) i po półgodzinnej
jeździe motorkiem dotarliśmy do początku drugiej trasy na Gunung
Raya – tej przez dżunglę.
Samo znalezienie ścieżki nie jest
zbyt skomplikowane. Należy w tym celu znaleźć park Lubuk Semilang (Google pomoże), a następnie podejść kawałek w górę malowniczą ścieżką nad rzeczką, aż do napisu: Wejście na Gunung Raya.
Oficjalnie ścieżka jest obecnie (czerwiec 2018) zamknięta ze
względu na poprzewracane drzewa leżące na trasie. Szczerze
mówiąc miejsc przyblokowanych jest pięć (i spokojnie da się je
ominąć, przejść nad nimi), wystarczyłoby jednak wypuścić
jednego człowieka z piłą, żeby problem całkowicie zlikwidować.
Cóż, w końcu to Azja - kiedyś to pewnie zrobią.
Na razie
oficjalnie ścieżka jest zamknięta i wchodzi się na nią na
własną odpowiedzialność. My po kilku minutach dyskusji
zdecydowaliśmy się zaryzykować. Uznaliśmy, że w razie czego
zawrócimy. Na szczęście - jak wspomniałam wyżej - trasę
spokojnie da się przejść. No, może z tym spokojnie to
przesadziłam. 800 m.n.p.m. to już nie przelewki, szczególnie
jeśli na szczyt wchodzi się po schodach. Wspominałam o tym? 4287
schodów. Każdy innej wielkości, każdy sprawiający, że wasze
kolana błagają o zmiłowanie. Głównie w górę, raz jest
niedługie zejście w dół, ale tuż za nim - co za niespodzianka!
- bardzo ostre podejście w górę. Cała trasa zabiera około 2,5
godziny. Phi, powiecie zaraz. Co to jest, dwie godziny po schodkach.
No to podbijmy trochę stawkę. Jest gorąco, parno i duszno. Nie ma
czym oddychać. Nawet najlżejszy wietrzyk nie pojawia się między
drzewami w dżungli. Po 3 minutach od wejścia wasza koszulka nadaje
się nie tylko do wyciśnięcia, ale ma w sobie tyle soli, że
starczyłoby na garnek ziemniaków. A to dopiero początek. Małpy.
Wszędobylskie małpy, wydające dziwne wrzaski, huśtające się na
drzewach, zrzucające na biednych turystów gałęzie. Ogarnęła
was już groza? No błagam, dopiero dochodzę do preludium. Kiedy
bowiem oto docieracie do momentu, gdy wasze płuca błagają o
wymianę, mięśnie płoną, a strumyk z waszych pleców znaczy
szlak, po którym kroczycie, spróbujcie tylko zrobić sobie chwilę
przerwy. Przecież minutka albo dwie nie zaszkodzą. To zależy.
Głównie od tego czy lubicie odczepiać sobie od nóg wielkie
pijawki. Ja średnio. A wystarczy stanąć na sekundę albo iść
zbyt wolno. Potrafią wskoczyć na buta i podpełznąć do gołej
nogi. Wy już idziecie, a pijawka z wami. Milutkie prawda? Oto jak
wygląda podejście pod Gunung Raya. Jak nie padniesz ze zmęczenia,
nie dostaniesz w głowę gałęzią od małpy, to zjedzą cię
pijawki. Chyba zatem nie dziwi was, że trasę pokonaliśmy w
rekordowym tempie niecałych dwóch godzin. Kiedy tylko traciłam
dech, wyobraźnia podsuwała mi kolejną pijawkę na mojej nodze
(czasem nie była to niestety wyobraźnia, a rzeczywistość) i już
oto w cudowny sposób pojawiały się dodatkowe pokłady energii. Co
ciekawe w 2017 roku na tej trasie urządzono Climb Run z
przeszkodami, jeśli zatem ktoś ma ochotę potrenować przed
Runmagedonem i przebiec 4287 schodów w towarzystwie różnych
stworzeń, przez dżunglę, w duchocie i przy całkowitym braku
ruchu powietrza - zapraszam. Gunung Raya czeka.
Jeszcze kilkanaście schodków wśród gęstej trawy i oto wreszcie dotarliśmy do końca ścieżki, która tuż pod szczytem łączy się z drogą wjazdową, o której pisałam wcześniej.
Dodatkowe 500-700 metrów
i stanęliśmy na szczycie.
Pogoda dopisywała, zatem widoki były
przecudne, okazało się jednak, że hotel oraz kawiarnia
(zachwalane w necie) są zamknięte, zatem po krótkim odpoczynku
ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem wybraliśmy trasę 13 km i
będę się zaklinać, że za tą decyzją stała chęć obejrzenia
innej trasy, a nie strach przed pijawkami. Na tej części trasy
napotkaliśmy trochę małp, sporo wjeżdżających motorkami
turystów oraz kilkoro miejscowych, którzy patrzyli na nas jak na
kosmitów. Ale przyzwyczailiśmy się do takich spojrzeń,
miejscowym ciężko zrozumieć naszą pasję spacerowania.
Pasji tej
nie starczyło już na powrót do motorka, który zostawiliśmy
przecież przy wejściu na drugą trasę (dodatkowe 4 km), na
szczęście znalazł się miły młodzieniec, który podwiózł nas
do motorka. I tak zmęczeni, trochę poharatani, wróciliśmy do
naszego domku. Mięśnie bolały przez dwa dni, ale poczucie, że
daliśmy radę kompensowało nam wszystko. No dobra, leżałam
plackiem przez dwa dni na plaży, chłodząc poranione stopy w morzu
i płakałam ze szczęścia, że to już za nami. I wtedy Łukasz
powiedział: mają tu jeszcze jedną fajną górę. A ja
postanowiłam utopić się w morzu. Czego nie zrobiłam niestety i
tak zaczęła się nasza przygoda z Gunung Machinchang.
Jeszcze kilkanaście schodków wśród gęstej trawy i oto wreszcie dotarliśmy do końca ścieżki, która tuż pod szczytem łączy się z drogą wjazdową, o której pisałam wcześniej.
Gunung Machinchang
Czytając internet i różne mądre
strony ciężko w zasadzie powiedzieć czym dokładnie jest Gunung
Machinchang. Zdaniem jednych jest to góra, na którą wjeżdża
kolejka, zdaniem innych (i tej
nomenklatury i my będziemy się trzymać) jest to góra tuż obok,
na którą wiedzie szlak oznaczony jako Gunung Machinchang,
rozpoczynający się obok wodospadów Seven Wells. Witamy zatem na
trasie na Gunung Machinchang.
Wejście na tę górę wymaga trochę
staranniejszego przygotowania niż w przypadku Gunung Raya. Po
pierwsze trzeba mieć dobre buty, koniecznie zakryte, najlepiej
adidasy albo górskie. Po drugie – dużo wody do picia. Po
trzecie – przydadzą się rękawiczki (do wspinaczki, motocyklowe
czy też żeglarskie). Przy wchodzeniu na tę górę również
obowiązuje zasada: im wcześniej tym lepiej, poderwaliśmy się
zatem przed 6 rano, półgodzinny przejazd motorkiem i tuż
po 7 rozpoczęliśmy podejście od zdobycia wodospadów Seven
Wells. Po przejściu obok górnego wodospadu kierujemy się na
lewo, zgodnie ze znakami, gdzie zaczyna się właściwy szlak. Pod
wodospad podchodziliśmy w klapkach, tutaj jednak wkracza się w
samo serce dżungli, należy zatem zmienić buty na lepiej
dostosowane. Ostatnie spojrzenie na piękny widok wodospadów i
zagłębiamy się w dżunglę.
Pierwsze kilometry nie są trudne. Ścieżka wiedzie lekko pod górę, trzeba uważać na różne
stworzonka oraz wystające korzenie, ale nie jest to zbyt męczące.
Po 10 minutach przekraczamy most nad lekko wyschniętą rzeką (od
kilkunastu dni nie padało) i podążamy za znakami. Nie jest aż
tak duszno i gorąco jak przy Gunung Raya, miejscami coś
delikatnie powiewa, a trasa wydaje się na razie nietrudna. Do
czasu oczywiście. W oddali słychać małpy, ale żadna niczym w
nas nie rzuca, zaś na ziemi nie widać ani jednej pijawki. Po
drodze mijamy pierwszą budkę do odpoczynku oraz kolejne
tabliczki, informujące ile jeszcze nam zostało. Hmm, może jednak
internety przesadzały lekko z tym trudnym trekiem. I oto pojawia
się pierwszy zwiastun, że jednak może tak łatwo i przyjemnie
nie będzie – pierwsza lina. Podejście robi się coraz
ostrzejsze, a liczne kamienie i korzenie nie ułatwiają sytuacji.
Po chwili odkrywamy, że lina faktycznie się przydaje. Bardzo. W
zasadzie bez niej części tej trasy moglibyśmy nie pokonać. Ok,
jak ktoś jest bardzo fit i ma olbrzymie doświadczenie na takich
trasach, to pewnie przeskoczyłby to w 15 minut, ze śpiewem na
ustach, dla nas jednak podejście robi się skomplikowane. Co nie
przeszkadza nam cieszyć się jak dzieci.
Jest trudno i
wyczerpująco, ale dużo fajniej i ciekawiej niż na trasie na Gunung
Raya, czyt. schody i ucieczka przed pijawkami. Tu trzeba się
wciągnąć na linie, tam podciągnąć na kamieniach, a jeszcze dalej przeczołgać się przez zwalone drzewo, tuż nad ostrym spadkiem w
dół. Lina wrzyna się w ręce, ale momentami, przy ostrzejszych
podejściach, stanowi jedyną ochronę przed zjazdem w dół. Robimy
krótką przerwę na łyk wody i oto, patrzcie państwo, pojawiają
się pijawki. Ale tylko 3, zadeptujemy je radośnie zatem i ruszamy
w dalszą drogę. Przed nami wyrasta wielka skała, a lina
wskazuje, że trasa biegnie tuż obok niej. Przedostatnie
podejście, właśnie wzdłuż skały, jest najcięższe. Aż boję
się myśleć jak będzie wyglądało schodzenie w adidasach.
Humory nam dopisują, bo co prawda ręce lekko palą, mięśnie
również, ale oddech jest w miarę równy, a szukanie możliwości
podciągnięcia się do góry o kolejne parę metrów jest
wyzwaniem, które naprawdę cieszy. Nie lubię słowa wyzwanie,
słynny challenge przyprawia mnie nieustannie o dreszcz (ach, te
korporacyjne naleciałości), ale na tej trasie po raz pierwszy mam
wrażenie, że tylko ono wyraża to, co gra i dudni w mojej główce.
Ciekawe wyzwanie. Ja albo góra. No przecież, że ja ;)
Ostatnie podejście (również przy pomocy liny, po kamieniach, ale już nie wśród wysokich drzew, a niskopiennych roślin) wydaje się zwykłą igraszką i oto stajemy na szczycie. To znaczy Łukasz stoi, ja opadam na jedyny kamień i zastanawiam się czy dałoby się sfrunąć, ewentualnie zjechać na pupie przez całą drogę w dół. Ach, jakież to się okaże prorocze ;)
Ostatnie podejście (również przy pomocy liny, po kamieniach, ale już nie wśród wysokich drzew, a niskopiennych roślin) wydaje się zwykłą igraszką i oto stajemy na szczycie. To znaczy Łukasz stoi, ja opadam na jedyny kamień i zastanawiam się czy dałoby się sfrunąć, ewentualnie zjechać na pupie przez całą drogę w dół. Ach, jakież to się okaże prorocze ;)
Przez pół godziny siedzimy na
szczycie i delektujemy się widoczkami. Czy wy też tak macie, że
jak docieracie na szczyt nachodzi was nieprzeparta ochota,
parafrazując poetę, wykrzyczeć swoje barbarzyńskie YUP nad
dachami świata? Ja mam. Na szczęście Łukasz zabrania mi się za
głośno drzeć na wszystkich górach, dzięki czemu mamy szansę
zobaczyć parę orłów, krążących nad górami oraz mnóstwo
kolorowych motylków. Nie wiem czy moje wrzaski mogłoby mieć wpływ
na motylki, ale zakładam, że na orły już tak.
Z zachwytem
obserwujemy chmury sunące majestatycznie po pobliskich górach i
machamy radośnie do ludzi jadących kolejką na pobliską górę.
Nie wiem czy nas widzą, ale nie ma to znaczenia. Zawsze dobrze
sobie pomachać, mięśnie się rozruszają, a i człowiek się
trochę jak władca świata poczuje ;) W końcu decydujemy się
ruszyć w dół. I szczerze mówiąc (albo pisząc) okazuje się, że
chyba jednak podchodzenie było prostsze. Ok, może wymagało więcej
wysiłku w kontekście oddechu i płuc, ale znowu schodzenie wymaga
niejednokrotnie zjazdów na pupie (ha!) po kamieniach czy też
zeskakiwania z nich (biedne kolana). Zejście w dół zajmuje nam
tylko ciut mniej czasu niż podejście na górę, a wymaga jeszcze
więcej skupienia i kombinowania. To lubię :)
W końcu docieramy do górnego
wodospadu Seven Wells. Ja rozsiadam się na brzegu, mocząc stópki
(Yes!!!) w zimnej wodzie, a Łukasz po prostu wskakuje do niecki i
chłodzi się cały. Co o tym mogą myśleć ci, którzy kąpią się
w dolnym wodospadzie, nie mam pojęcia. Ale zawsze powtarzam, kąp
się w górnym wodospadzie jeśli taki jest. Po co masz się kąpać
w czyjejś wodzie :)
Jeszcze tylko trochę schodów w dół
i oto wskakujemy na motorek, który zawiezie nas prosto na taras
naszego domku. A tam, po długim prysznicu zalegniemy sobie
radośnie, a ja ukradkiem będę mogła upewnić się w internecie,
że nie ma już innych gór do zdobycia. Za to jest park linowy.
Hmmmm...
Park Linowy Skytrex
O parku linowym pisać nie będę zbyt
dużo, bo finalnie nie udało nam się tym razem go odwiedzić.
Nadeszły burze, pogoda była trochę niepewna, woleliśmy nie
ryzykować. Z tego jednak co widzieliśmy, sam park zapowiada się
wspaniale i na pewno wybierzemy się na niego następnym razem.
Jeżeli jesteście fanami takich atrakcji – warto zajrzeć do
netu, wybrać sobie trasę, konkretną datę (i godzinę) a nawet
kupić bilet przez internet (tańszy niż kupowany na miejscu). W
drodze z Machinchang zatrzymaliśmy się przy Parku, żeby się
podpytać jak to wygląda. Ponoć każda osoba (lub para/grupa)
dostaje swojego przewodnika, który razem z nimi przechodzi całą
trasę. Trasy są różne, dostosowane do wieku i możliwości danej
osoby, mają również wyjścia bezpieczeństwa (jeśli jakiś
kawałek wam nie podejdzie, możecie zrezygnować i od razu iść
dalej), co budzi zaufanie. Więcej informacji na temat tego parku
można znaleźć tutaj.
Oczywiście przedstawione powyżej
atrakcje nie wyczerpują tematu aktywnego spędzania czasu na
Langkawi. Jak już pisałam poprzednio na plażach można uprawiać
różne sporty wodne, jest też możliwość pojeżdżenia sobie
konno (w pobliżu kolejki górskiej), a liczne wodospady (opisane w
artykule 3 lata temu) zachęcają do krótszych bądź dłuższych
kąpieli. Każdy na pewno znajdzie coś dla siebie. Wystarczy znaleźć
dobry bilet i podjąć decyzję. A na miejscu? Po prostu zakochać
się w Langkawi. Jak my. Zupełnie jak my :)
Komentarze
Prześlij komentarz