Malakka wielu kultur
Dawno, dawno temu (mniej więcej w XIV wieku) na teren dzisiejszej Malakki przybył na polowanie książę o uroczym imieniu Parameswara (coś jak nasz Mieszko). W pewnym momencie na jego oczach ścigany przez ogary łoś zaatakował je, broniąc się zajadle. Zachwycony odwagą zwierzęcia książę postanowił w tym właśnie miejscu założyć nowe miasto i nazwać je Malakka (Melaka/Melaca/Melacca), tak bowiem nazywało się drzewo pod którym odpoczywał po polowaniu. I od tego wszystko się zaczęło...
Dzieje Malakki były niezwykle burzliwe. Ze względu na swoje położenie nad morzem (w dodatku w cieśninie) miasto bardzo szybko zyskało strategiczne znaczenie, w konsekwencji czego zainteresowali się nim Portugalczycy, Holendrzy i Brytyjczycy, którzy w tej właśnie kolejności przejmowali nad nim "opiekę". W połowie XX wieku Malakka stała się częścią nowopowstałej Malezji. Malajowie w pełni docenili piękno miasta, nadając mu status historycznego, a ich troska o zachowanie unikatowego charakteru miejsca przełożyła się na wpisanie Malakki na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO w 2008 roku.
Dzisiejsza Malakka jest odwiedzana przez setki tysięcy turystów rocznie, głównie ze względu na swoją architekturę. Pozostałe po czasach kolonialnych budynki stanowią punkt centralny miasta, a Malezyjczycy doskonale potrafią wykorzystać fakt, iż sama nazwa Światowe Dziedzictwo UNESCO (World Heritage) potrafi przyciągnąć do miasta wiele osób. Dodatkowo miasto dzielą od Kuala Lumpur tylko dwie godziny jazdy, a autobusy odjeżdżają z największych dworców stolicy co pół godziny.
My skorzystaliśmy z terminala TBS, a koszt przejazdu dla jednej osoby w jedną stronę wyniósł 12 RM. Nie rezerwowaliśmy biletów, po prostu pewnego poranka pojechaliśmy na dworzec i złapaliśmy pierwszy odjeżdżający autobus (czekaliśmy tylko 20 minut). W ten sam sposób zresztą wróciliśmy - bez żadnych wcześniejszych rezerwacji. Autobus dowozi pasażerów do dworca w Malace, skąd do centrum są jakieś 3 km. Można złapać taxi, podobno jeżdżą też autobusy, my jednak - mając ze sobą tylko leciutkie małe plecaki (duże zostawiliśmy u znajomych w Kuala Lumpur) - zdecydowaliśmy się na spacer. Bez problemu dotarliśmy do dzielnicy chińskiej, gdzie stał nasz hostel, zrzuciliśmy bagaże i wyruszyliśmy na zwiedzanie.
My skorzystaliśmy z terminala TBS, a koszt przejazdu dla jednej osoby w jedną stronę wyniósł 12 RM. Nie rezerwowaliśmy biletów, po prostu pewnego poranka pojechaliśmy na dworzec i złapaliśmy pierwszy odjeżdżający autobus (czekaliśmy tylko 20 minut). W ten sam sposób zresztą wróciliśmy - bez żadnych wcześniejszych rezerwacji. Autobus dowozi pasażerów do dworca w Malace, skąd do centrum są jakieś 3 km. Można złapać taxi, podobno jeżdżą też autobusy, my jednak - mając ze sobą tylko leciutkie małe plecaki (duże zostawiliśmy u znajomych w Kuala Lumpur) - zdecydowaliśmy się na spacer. Bez problemu dotarliśmy do dzielnicy chińskiej, gdzie stał nasz hostel, zrzuciliśmy bagaże i wyruszyliśmy na zwiedzanie.
Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy w Malace to czystość. Zarówno historyczne małe uliczki jak i szerokie ulice nowoczesnego miasta są bardzo zadbane. Z wielkich donic wylewają się różnobarwne kwiaty, nie ma walających się śmieci. Większość budynków wygląda na zadbane i odnowione. Muszę przyznać, że nie widziałam jeszcze takiego miasta w Azji. Pewnie istnieją w nim równieź dzielnice biedniejsze bardziej zaśmiecone, my jednak kręcąc się 3 dni po Malace nie natknęliśmy się na nie. Generalnie na zwiedzenie miasta wystarczy spokojnie jeden pełen dzień, warto jednak zostać na nocleg, bo wieczorna Malakka ma wiele uroku. Oczywiście długość pobytu powinna zależeć od indywidualnych preferencji - jest tu sporo różnych muzeów. My niestety nie przepadamy za muzeami (choć Kairskie Muzeum Narodowe wprawiło mnie w pełen zachwyt, o Luwrze nie wspomnę), wybraliśmy zatem jedynie te, które miały szansę nas zachwycić. Szansę miały, ale z wykorzystaniem jej było już gorzej. Przejdźmy już może jednak do szczegółów, bo wstęp o Malace rozrósł mi się do monstrualnych rozmiarów :)
Najsłynniejszym miejscem w Malace jest The Stadhuys (czyli inaczej ratusz po holendersku), który składa się z kilku czerwonych budynków, w tym wieży zegarowej, byłej siedziby gubernatora oraz kościoła katolickiego (Christ Church). Wszystkie budynki pochodzą z XVII i XVIII wieku. Ich charakterystyczny żywy, czerwony kolor przyciąga uwagę już z daleka. W jednym z budynków mieści się dzisiaj Muzeum Historii i Etnografii, które obejrzeliśmy tylko z zewnątrz. Z przyjemnością natomiast weszliśmy na chwilę do kościoła. Urządzony bez zbytniego przepychu zwraca uwagę ilością płyt pamiątkowych po osobach zmarłych. Niektóre są bardzo wzruszające, wskazują na głęboką miłość.
Z Stadhuys kilka dróg wiedzie na górujące nad okolicą wzgórze, na którym mieszczą się ruiny kaplicy św. Pawła (St . Paul Chapel and Hill), wybudowanego w XVI jako część twierdzy obronnej A'Famosa przez Portugalczyków. Same ruiny robią spore wrażenie, mnie szczególnie uderzyły płyty nagrobne wmurowane w ściany i podłogę, czasem zaś stojące przy ścianach. Niestety nie obyło się i bez pewnego niesmaku: ludzie skaczący po ruinach i robiący sobie wystylizowane selfie, sprzedawcy obrazów środku byłej kaplicy czy też sprzedawca napojów chłodzących, który swoje produkty poustawiał na grobie (tuż obok ruin znajduje się cmentarz). No cóż...
Z twierdzy A'Famosa zostały również tylko ruiny, są one jednak dość dobrze zachowane. Znajdują się po drugiej stronie wzgórza (w stosunku do Stadhuys) i ze szczytu prowadzą do nich schody.
Tuż obok nich znajduje się replika pałacu sułtana Malakki. Wejście kosztuje 5 RM, a w środku można zobaczyć pokoje umeblowane na wzór dawnego pałacu z XV wieku. Dla wielbicieli historii.
Kierując się na prawo od A'Famosa, idąc wzdłuź wzgórza można zobaczyć Muzeum Ludzi (People'Muzeum with Gallery), następnie zaś Melaka Islamic Museum czyli Muzeum Islamskie w Malace.
Schodząc w tym momencie nad rzekę i poruszając się kierunku morza dociera się do kolejnego muzeum, tym razem w kształcie statku. Jest to również replika niestety, ale warto ją obejrzeć. Bilet wstępu kosztuje 10 RM i uprawnia do zwiedzenia trzech muzeów. Pierwszym jest statek, zwany Flor De La Mar, replika portugalskiego statku, który zatonął u wybrzeży Malakki. Po statku chodzi się boso, osoby wrażliwe powinny zatem zabrać skarpetki. W jego środku zbudowano różne ekspozycje, nawiązujące do marinistycznej historii regionu. Można znaleźć zarówno repliki statków z różnych okresów, obrazy, scenki rodzajowe, opisy poszczególnych wydarzeń. Szczerze mówiąc wchodząc do statku oczekiwałam raczej, że zobaczę jak w środku takie olbrzymy rzeczywiście wyglądały, ale cóż, nie można mieć wszystkiego ;)
Pozostałe muzea znajdują się w budynkach tuż obok i mają podobny charakter - osobiście miałam wrażenie, że czego nie upchnęli w statku, wrzucili do pozostalych budynków. W trzecim z nim (po drugiej stronie ulicy) można dodatkowo zobaczyć mały helikopter i jakiś bardziej nowoczesny statek bojowy. Ale wchodzić do nich nie można. A szkoda :)
Obok trzeciego muzeum znajduje się Taming Sari Tower czyli wieża widokowa, na którą wjeżdża się w takim obracającym się ufo. Koszt to 13 RM za osobę. Moja stopa nigdy nie stanie (choć mówią nigdy nie mów nigdy) w takim urządzeniu - w trakcie studiów pracowałam jako Ride Host w amerykańskim parku rozrywki Cedar Point w Ohio na takiej właśnie atrakcji i parę razy zdarzyło mi się utknąć na górze na pół dnia przez awarie. Ciekawe przeżycie, szczególnie jeśli jako pracownik przez kilka godzin trzeba uspokajać i zabawiać ludzi, którzy wraz z tobą utkneli. Nigdy się tyle nie naopowiadałam o Polsce i Europie co wtedy. Nawet dowcipy próbowałam opowiadać. A bitwę pod Grunwaldem na bazie Krzyżaków Sienkiewicza opowiedziałam parę razy. No i wystarczy, więcej nie muszę ;) Ale dla chętnych wydaje się to fajną rozrywką.
Inną opcją na obejrzenie (choć nie z góry) Malakki jest rejs stateczkiem (ceny biletów dla obcokrajowców to 18 RM w zwykły dzień i 23 RM w weekend, rejs trwa około 40 minut). Trasa biegnie koło Stadhuys, wzdłuż uroczego deptaka, pełnego kwiatów aż do starych domków malajskich. Całość wygląda malowniczo, wieczorem zaś jest fantastycznie oświetlona. Nie wiem co prawda ile dokładnie widać z rzeki, bo my standardowo zrobiliśmy tę trasę w ramach długiego spaceru, ale szczególnie polecamy wersję wieczorną. W dzień oczywiście też jest fajnie, choć gorąco, ale wieczorem przy tych wszystkich podświetleniach świat wygląda wręcz bajkowo.
Wspomniałam wyżej o malajskich domkach, które na pewno warto obejrzeć. Miejsce to nosi nazwę Kampung Morten (wioska Morten) i jest to niejako żywy skansen (stare domki malajskie, w których nadal mieszkają normalnie ludzie). Kampung składa się z 50 domów, powstał na początku XX wieku, kiedy to grupa Malajów została przesiedlona na ten teren przez brytyjskiego administratora o nazwisku Morten. Największą atrakcją tego miejsca jest Villa Sentosa, którą można zwiedzać (ma status prywatnego muzeum). Właściciele Villa Sentosa osobiście oprowadzają po domu, opowiadając wiele historii i pokazując liczne zdjęcia. Opłata jest dobrowolna. Opcją na zwiedzanie Kampung Morten są też wycieczki organizowane przez miasto - po więcej szczegółów należy wstąpić do Informacji Turystycznej, która mieści się tuż obok Stadhuys, po drugiej stronie ronda. Tam również można zdobyć mapę miasta.
Malakka jest dzisiaj miastem bardzo różnorodnym kulturowo. Obecność Malajów w tym mieście nie dziwi, ale już wizyta w jednym z ich meczetów zadziwić może. Oto w środku chińskiej dzielnicy stoi Masjid Kampung Kling, który słynie z tego, iż w jego architekturze odbijają się historyczne losy miasta. Zamiast minaretu ma coś w rodzaju pagody, a poszczególne elementy przywodzą na myśl architekturę europejską z korynckimi kolumnami na czele. Meczet został wybudowany w XVIII wieku. Każdy może go zwiedzić, wystarczy założyć na siebie przygotowane przez opiekunów meczetu szaty. Wyraźnie wskazane jest też miejsce, do którego turyści mogą wchodzić i robić zdjęcia. Naprawdę warto odwiedzić to miejsce.
Tuż obok meczetu mieści się chińska świątynia Cheng Hoon Teng Temple, którą również warto obejrzeć.
Po drugiej stronie słynnej Jonker (nie mylić z Jokerem ;) Street (o niej w dalszej części) znajduje się Muzeum Baba Nyonya. Słowo Nyonya będzie się pojawiało wielokrotnie podczas waszej wędrówki po Malace, należy się zatem krótkie wyjaśnienie. Nyonya to nazwa kultury, która rozwinęła się na terenie miasta, oznaczająca grupę chińskich wyznawców islamu. Z połączenia dwóch kultur - islamskej i chińskiej - powstał interesujący mix, który z turystycznego punktu widzenia najciekawiej jest odbity w kuchni. W Malace można znaleźć różne odmiany tradycyjnych dań w wersji Nyonya. My mieliśmy okazję zjeść Laksę Nyonya - z mleczkiem kokosowym i curry. Ciekawe doznanie smakowe 😉
Skoro już tak zgrabnie dotarłam do jedzenia, to pora przejść razem przez Jonker Street. Ulica ta znajduje się po drugiej stronie rzeki (vs Stadhuys) w dzielnicy chińskiej i jest świetnie oznaczona. Wzdłuż niej mieszczą się liczne knajpki i sklepiki, ale to dopiero weekendowe wieczory pokazują szaleństwo tego miejsca. Wszędzie bowiem rozstawiają się kramiki z mydłem i szydłem, w tym dużą ilością pysznego jedzenia. Co więcej, niektóre knajpki otwierają się tylko w weekendowe wieczory! Na końcu ulicy zaś znajduje się wielka scena, na której przez pół nocy trwa karaoke. Po chińsku.
Poza licznymi muzeami (ja wymieniłam zaledwie kilka, po resztę odsyłam do internetu), piękną architekturą z różnych kultur, wspaniałym jedzeniem oraz deptakiem nad rzeką Malakka może poszczycić się jeszcze jedną charakterystyczną rozrywką - kolorowymi rikszami. Słowo kolorowe nie oddaje w zasadzie tego, jak te riksze wyglądają, pozwolę zatem przemówić zdjęciom ☺️ Godzina takiej przyjemności kosztuje około 40 RM, trzeba tylko pamiętać, że riszkarze starają się wyróżnić nie tylko wyglądem, ale i głośnością swojej rikszy. Co oznacza bitwę na muzykę i tak w jednym miejscu rozbrzmiewa Despacito i Let it go.
Zarówno w samym mieście jak i poza nim można znaleźć jeszcze wiele ciekawych miejsc do zwiedzania. My wróciliśmy z Malakki zachwyceni. Tylko to Despacito utkwiło mocno w głowie i człowiek ciągle podśpiewuje. Może to znak, że trzeba jechać do Puerto Rico. A może wystarczy wycieczka na karaoke, kto wie 🤗
Komentarze
Prześlij komentarz