Miłosny żar w Tadź Mahal

Indie... gorące pustynie, wilgotne dżungle, starożytne pałace i świątynie, roześmiani ludzie, kolorowe sari, zapach przypraw, rozliczni bogowie... taki obraz Indii miałam w głowie przez całe swoje życie. A przynajmniej taki obraz ich pozytywnej części. W tej negatywnej widziałam oczyma wyobraźni zatłoczone i brudne miasta, setki drobnych złodziejaszków krążących w tłumie, tysiące nieukaranych gwałtów, krowy  i ich (oraz ludzkie) kupy na ulicach. Od kilku tygodni jesteśmy w Indiach, a ja dalej nie wiem, co sądzić o tym dziwnym kraju. Dziwnym w znaczeniu niezwykłym, niespotykanym. Nie potrafię go opisać czy zaszufladkować i na każde pytanie „jak tam Indie” w zasadzie odpowiadam chaotycznie: duży ruch, krowy na ulicach, dobre jedzenie. W zależności od tego jaki mam akurat nastrój skupiam się na poszczególnych elementach, nie potrafiąc jeszcze ocenić całości. Może po prostu nie wiem jak. Po raz pierwszy jestem w kraju, którego nie potrafię ani pokochać ani znienawidzić. Nie potrafię określić nawet czy mi się podoba czy nie. Mam nadzieję, że to przejściowe :)

Nasza przygoda z Indiami zaczęła się od Delhi, dokąd przylecieliśmy z Katmandu. Planując pobyt w Indiach wzięliśmy pod uwagę kilka aspektów. Po pierwsze w Nepalu udało nam się poogarniać, kuchnia bardzo nam podeszła i nie mieliśmy myśli z gatunku „co ja tu do cholery robię”, a ponoć Nepal to taki przedsionek Indii. Po drugie byliśmy blisko Indii i grzech było nie skorzystać z okazji. Po trzecie byliśmy zmęczeni jeszcze trochę po trekku i spragnieni słońca, zdecydowaliśmy się zatem skoczyć do Delhi (z Agrą), Bombaju, a potem osiąść na „bajecznym” jak mówiły internety Goa i odpocząć tam przynajmniej przez miesiąc. Co prawda po głowie chodził nam jeszcze Radżastan (być w Delhi itp.), ale w końcu uznaliśmy, że nie należy powielać błędów ze Sri Lanki (dużo męczącego - szczególnie psychicznie – zwiedzania i przepychania się z ludźmi) i Radżastan z Jaipurem postanowiliśmy zostawić sobie na następny raz.

Ten odcinek planowałam poświęcić Delhi i Agrze, finalnie jednak będzie to opowieść tylko o Agrze (tak dla przekory), Delhi zostawię sobie na następny raz. Bazę noclegową założyliśmy w Delhi, wybraliśmy się jednak (zostawiając duże plecaki w stolicy) na dwa dni do Agry, bo choć teoretycznie można obrócić w jeden dzień, nie chcieliśmy się spieszyć. I była to bardzo dobra decyzja.

Agra jest to niewielkie miasteczko leżące około 3-4 godzin pociągiem od Dehli. Dostać się tam można ze stolicy na wiele sposobów. Można wykupić jednodniową wycieczkę w jednej z 3000 agencji turystycznych. Można spróbować złapać autobus lokalny samemu. Można również pojechać pociągiem, z której to opcji skorzystaliśmy. Co prawda wszelkie fora i fanpage mówiły, że bilety na pociągi w Indiach trzeba kupować dużo wcześniej (i w przypadku długich tras jak Delhi – Bombaj jest to niewątpliwie prawda) nam jednak udało się bez problemu załatwić bilety na pociąg do Agry z dnia na dzień. W tym celu udaliśmy się bezpośrednio na dworzec, znaleźliśmy biuro ds zagranicznych turystów i w prosty sposób (z paszportami!) kupiliśmy bilety do i z Agry. Z ważnych podpowiedzi – przy wejściu na dworzec kilkakrotnie próbowano nas oszukać. Że tu nie ma takiego biura, że trzeba do agencji albo że biuro jest przeniesione poza dworzec i trzeba podjechać rikszą. Panowie są na tyle bezczelni, że machają przed nosem plakietką jako dowód, że są pracownikami dworca. Nie dajcie się nabrać jednak, jest to oszustwo i to mocno bezczelne. Należy twardo iść na dworzec, wejść na piętro i kierując się znakami znaleźć biuro dla turystów. Nam udało się dostać bilety na klasę SL – Sleeper, podróżowaliśmy jednak w dzień, kiedy się siedzi :) Bilety kosztowały 200 i 250 rupii od osoby czyli 10-12 zł.

No tak, opisałam jak można dostać się do Agry, a nie napisałam najważniejszego – po co? Otóż właśnie w Agrze mieści się jeden z największych cudów świata, ponoć najwspanialszy pomnik miłości – Tadź Mahal. I ujmę to tak: warto, na pewno warto.

Sama Agra nie zachwyca. No dobrze, bez eufemizmów, jest niewielkim, brzydkim miasteczkiem (coś ala Dumaguette na Filipinach) i nie ma co za długo tam siedzieć. Słynie jednak z paru zabytków, z których obejrzeliśmy dwa największe: Tadż Mahal i Czerwony Fort. O innych pisać nie będę, bo nie byłam i nie widziałam, nie ma się zatem co mądrzyć.

Po przybyciu pociągiem do Agry, złapaliśmy tuk tuka do naszego hotelu. Sam hotel nie był zły, a jego największym walorem była restauracja na dachu (ze znośnymi cenami), z której można było podziwiać Tadź Mahal. Jego widok porażał. Nawet z tej odległości porażał. Zwiedzanie zaplanowaliśmy na następny poranek, wieczorem zaś wybraliśmy się na drobny rekonesans: znaleźć budkę z biletami, obejrzeć „z boku” mury. Z prawej strony (stojąc przodem do rzeki) znaleźliśmy uroczy zakątek z ławką, gdzie wśród muczenia krów i wrzasków małp mogliśmy kontemplować słońce powoli chowające się za kopułą. Dodatkowym bonusem były zielone papugi, które całym stadem obsiadały co chwila mury, skrzecząc niemożebnie. Wspaniały widok :)

Z lewej strony budynku znaleźliśmy kolejną bramę (z długą kolejną oczekujących na wejście) oraz stary meczet i wielki ogród. W ogrodzie szalały wszędobylskie małpy oraz wiewiórki, a przekrzykiwały się z nimi papugi i wielkie wrony. Wróciliśmy spokojnie do hotelu (no, z tym spokojnie to bym uważała, patrząc na to, ile razy nas zaczepiano, proponując różne usługi).

Większość turystów, którzy nocują w Agrze, zrywa się na zwiedzanie Tadź Mahal skoro świt. Są po temu dwa powody: powszechnie panująca moda na zdjęcia wschodu słońca i powszechnie panująca chęć zrobienia zdjęcia „bez tłumu innych”. O ile wstawanie przed wschodem i oglądanie wznoszącego się słońca nad górami na trekkingu w Himalajach, popijając ciepłą herbatę uznaję za najwspanialsze przeżycie na świecie i wszystkim polecam, o tyle od czasu wschodu słońca w Angkor Wat konsekwentnie odmawiam wstawania tak wcześnie i łapania zdjęć wschodu w przypadku budowli. Nie i koniec. Albo ja mam za słabe oczy i gówniany aparat albo nie jest to widok, który potrafi przyprawić o ciary. No i wschód słońca nieodmiennie odbywa się wcześnie rano, a ja nie jestem fanką tak wczesnego wstawania. W górach tak. Przy budynkach nie. Jeśli zaś chodzi o zdjęcia „bez tłumów” to chętnie bym takie zrobiła z jednej strony, ale z drugiej – wszyscy wiecznie mówimy (to podróżnicy) i piszemy (to blogerzy) o konieczności pokazania „autentycznych” zdjęć, to na bogów himalajskich, nie wiem co jest bardziej autentyczne - standardowe zdjęcie budynku jak wygląda codziennie czy też fartownie złapane ujęcie „na pusto”, bez innych turystów. Farciarzom, którzy złapali ujęcie „na czysto” gratuluję (szczególnie szybkich nóg, bo słyszałam i czytałam, że wymaga to niezłego speeda przy wchodzeniu do Tadź Mahal rano), nasze zdjęcia zaś prezentujemy poniżej. Jeśli wolicie takie czyste – zapraszam na inne blogi :) I to nawet było bez złośliwości, naprawdę.

Zatem rano jak grzeczne dzieci podreptaliśmy do budki z biletami (po prawej stronie budynku, stojąc przodem do rzeki), znaleźliśmy budkę dla turystów zagranicznych. I teraz drobna podpowiedź: jeśli chcecie ciut zaoszczędzić na bilecie, zapłaćcie kartą. Nie wiem czemu, ale za płatność kartą dostaliśmy zniżkę po 50 rupii od osoby i zapłaciliśmy 1050 rupii za jedną osobę. Niby 100 rupii, ale piechotą nie chodzi. Jeśli planujecie tego samego dnia zwiedzić również Czerwony Fort, to zachowajcie koniecznie bilet z Tadż Mahal, bo uprawnia on do kolejnej zniżki (50 rupii od osoby). Jak się do tego doda znowu zniżkę za płatność kartą (też 50 rupii) to łącznie uzbiera się prawie na obiad ;) Poza biletem należy odebrać darmową wodę oraz ochraniacze na nogi (takie jak w szpitalach).

Wybierając się do Tadź Mahal trzeba pamiętać, żeby zostawić w hotelu większość swoich rzeczy. Można wnieść wodę, aparat, komórkę. Nie wolno jedzenia, latarek, zapalniczek itp. Lista jest długa. Nie wszystkie z tych elementów są logiczne (co oni mają z tymi zapalniczkami, do samolotu i metra też nie możesz wnieść), ale mogę zapewnić, że dokładnie sprawdzą. Plecak i osobiste obmacywanie. Na szczęście są dwie kolejki (i to również jest standard wszędzie w Indiach) dla kobiet i dla mężczyzn. Przy czym ta męska zwykle szybciej idzie (hmm, ciekawe czemu). W każdym razie – uważajcie co zabieracie.

Spokojnie przeszliśmy przez kontrolę i udaliśmy się za tłumem ścieżkami wśród zieleni. Pierwsze spojrzenie na Tadź Mahal w całości można rzucić przechodząc przez bramę. To również pierwsze miejsce z korkiem, gdzie trzeba przez chwilę poczekać na przejście dalej. To normalne. Każdy chce zrobić zdjęcie i ja to szanuję. Co prawda za niektórymi (właściciele aparatów z większymi obiektywami) nagle zaczęli ganiać ochroniarze, ale nie wiem dokładnie jaka jest polityka. Niektórzy przechodzili bez problemu, innych zgarniano na rozmowę. Z całą pewnością od pewnego punktu nie wolno filmować. Zresztą w naszym hotelu – co nas nie ukrywam trochę zaskoczyło - non stop podkreślano, że nie można mieć drona i go używać. Jest to całkowicie zakazane chyba na terenie całego miasta.

Po przejściu przez pierwszą bramę i przepchnięciu się przez tłumek można zacząć podziwianie Tadź Mahal. Jest piękny, monumentalny wręcz, a historia jego powstania niebywale romantyczna. Otóż mauzoleum zostało wzniesione przez Szahdżahana z dynastii Wielkich Mogołów w XVII wieku, na pamiątkę jego przedwcześnie zmarłej (przy urodzeniu 14-stego! dziecka) ukochanej żonie Mumtaz Mahal. Patrząc na skalę przedsięwzięcia musiał ją bardzo kochać. Sama budowa trwała około 20 lat i od ponad 300 lat stanowi niezbity dowód na to, że słowa piosenki „When a man loves a woman” mogą jednak nosić ziarnko prawdy. Dodatkowo budynek jest uznawany za jeden z 7 nowych cudów świata i znajduje się na liście UNESCO.

Nie będę opisywać poszczególnych elementów budowli, nie mam wystarczającego talentu, żeby oddać mu sprawiedliwość. Ujmę to tak: spędziliśmy na terenie Tadż Mahal prawie 4 godziny. Po pierwszym szale zdjęciowym (tak, my też :), wejściu do środka, zachwyceniu się mauzoleum z każdej strony, przez długi czas wałęsaliśmy się po zielonych ścieżkach i siedzieliśmy na ławce po prostu patrząc i chłonąc. Taki sposób zwiedzania lubię najbardziej. Na spokojnie i z możliwością popatrzenia dłużej na budynek. Człowiek próbuje się wtedy trochę wczuć w stare czasy, wyobrazić sobie wielkiego króla łkającego rozpaczliwie przy trumnie swojej ukochanej małżonki (zgodnie z jej życzeniem więcej się nie ożenił, choć konkubin miał ponoć całe rzesze) i wygrażającego bogom, którzy mu ją odebrali (swojego wpływu na jej zdrowie poprzez zapłodnienie jej 14 razy raczej nie dostrzegał). Lubię, przemawia to do mojej cynicznej duszy i pozwala odnaleźć pod pokładami sarkazmu i złośliwości odrobinę romantyczności. Nawet mi :)

Kolejnym punktem naszego planu (poza odebraniem bagażu z hotelu, skoro prawie nic nie mogliśmy wnieść) była wizyta w Czerwonym Forcie. Co prawda tutaj również nie można nic wnieść, ale po pierwsze nie wiedzieliśmy o tym wcześniej, a po drugie ochroniarze mieli to chyba w głębokim poważaniu, spokojnie więc weszliśmy nawet z bananami w plecaku.

Czerwony Fort (Red Fort) w Agrze to wielka forteca, otoczona murem, wzniesiona z inicjatywy cesarza Wielkich Mogołów Akbara pod koniec XVI wieku. Od ponad 30 lat znajduje się na liście Dziedzictwa Narodowego UNESCO. Mieści się kilka kilometrów od Tadź Mahal, nad tą samą rzeką. Jest ogromny i przepiękny. Wcześniej mieliśmy okazję oglądać Czerwony Fort w Dehli i choć ciężko je porównywać, bo są różne, to jednak ten w Agrze zrobił na mnie większe wrażenie.

Bilety kupuje się przed wejściem, tak jak pisałam mając bilet z Tadż Mahal i płacąc kartą można zaoszczędzić 100 rupii od osoby, wówczas bilet kosztuje 550 rupii od osoby.

W Czerwonym Forcie można się łatwo zgubić, przez kolejne bramy, klatki schodowe i kolumnady przechodzi się na mniejsze i większe place, otoczone budynkami. Każdy następny „podworzec” różni się kolorami, zdobieniami murów czy też wysokością budynków. Przez niewielkie okienka skierowane na rzekę widać monumentalny Tadź Mahal. Pod kolumnami rozkładają się ludzie, pijąc wodę, wsłuchując się w słowa przewodnika (można sobie wynająć przy wejściu), robiąc zdjęcia czy też po prostu przyglądając się poszczególnym elementom architektonicznym. Nam bardzo spokojne przejście przez Fort zajęło prawie 3 godziny, ale też, jak pisałam wyżej, my chętnie siedzimy i po prostu oglądamy świat. Taki dziwny sposób zwiedzania. Palące słońce mogło również mieć z tym coś wspólnego ;) Odpuszczę sobie dalsze opisy, zdjęcia przemówią same.

Nasza przygoda z Agrą nie trwała długo, zdążyliśmy jednak dokładnie podelektować się dwiema największymi atrakcjami. Raz jeszcze chcę podkreślić, że warto. Nas trudno zachwycić. Nie dlatego, że jesteśmy wybredni, bo mamy wysublimowany gust. Raczej dlatego, że mieliśmy szczęście obejrzeć już w życiu parę historycznych miejsc, które wbiły nas w ziemię i ich wspomnienie nie pozwala nam dzisiaj do końca zachwycać się „słabszymi” miejscami. Agra jednak nas nie zawiodła. Spędziliśmy w Tadź Mahal 4 godziny, a moglibyśmy więcej. Bo takich miejsc na świecie jest niewiele. No cóż, w końcu nie bez kozery mówią, że cud. Czyż nie?

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń