Różne twarze Goa
Ach te Indie. Nadal ciężko mi określić co do nich czuję i jak je oceniam. Miałam nadzieję, że przyjazd na Goa i spokojne przemyślenie tematu siedząc na plaży (najlepiej mi się myśli jak patrzę na fale) jakoś pozwoli mi uporać się z oceną tego dziwnego kraju. I oczywiście nic z tego nie wyszło. Wpatrywałam się w fale, aż prawie dostałam zeza, a moje okulary przeciwsłoneczne stopiły się pod żarem spojrzenia. I nic mi do głowy nie wpadło. Ech, ciężki ten żywot, człowiek tak bardzo chce mieć jedną spójną opinię na jakiś temat, a tu lipa. W tej trudnej sytuacji podzielę się może garstką odczuć z naszego pobytu na Goa, a nuż się z tego jakiś bardziej jednoznaczny obraz wyłoni.
Jak pisałam wcześniej, na Goa postanowiliśmy spędzić około miesiąca. Przez kilka dni mieszkaliśmy w hotelu, potem zaś udało nam się wynająć niewielkie mieszkanie z kuchnią, co od razu natchnęło nas bardzo pozytywnie. Po kilku tygodniach spożywania indyjskiego (w Nepalu również ono królowało) jedzenia nasze żołądki i kubki smakowe wyły na samą myśl o kotletach z ziemniakami i mizerią czy też jakiejś pysznej polskiej zupie. Wyły z tęsknoty oczywiście. Tak, wiem, że jak się jest w danym kraju, to należy jeść to, co jego mieszkańcy. Ale czasem człowiek ma wielką ochotę na coś z własnej kuchni, a akurat polskie dania są (moim skromnym zdaniem) bardzo dobre i wiele z nich można przygotować będąc poza ojczyzną. Zresztą już chyba parę razy o tym pisaliśmy :)
Naszym "domem" stała się miejscowość Palolem z przepiękną plażą, położona w południowej części Goa. Niedaleko mieściła się miejscowość Canacona z rynkiem warzywnym w każdą sobotę i sporym supermarketem. Dość długo przeglądaliśmy różne fora i pytaliśmy innych, w której części Goa się osadzić i finalnie zdecydowaliśmy się zostać właśnie tutaj.
Południowe Goa słynie z tego, że jest dużo mniej "turystyczne" i zatłoczone. Jak to ładnie komentują niektórzy na forach: na plażach jest mniej lokalsów. Szczerze mówiąc z zasady takie argumenty wywołują u mnie wściekłość i para mi uszami wychodzi. Nienawidzę tego, co czytam jako ukrytą hipokryzję. Do ciepłych krajów chętnie skoczymy, o niekończących się rozmowach (tych, które zmieniają całe nasze życie) i wielkich przyjaźniach z lokalsami (objawiających się chociażby uściskami i buziaczkami wysyłanymi na FB) chętnie będziemy snuli długie opowieści, ale już na plaży ma być jak najmniej lokalsów, bo przecież... no bo tak i już. Ale to znowu temat na innego posta i chyba powoli dojrzewam do tego, żeby go stworzyć.
Wracając do tematu: faktycznie południowe Goa jest mniej zatłoczone niż północne, w konsekwencji jednak ma też trochę gorszą infrastrukturę. Nie ma 100 sklepów z pamiątkami, ciuchami, 200 restauracji. Ma ich jednak wystarczająco dużo, żeby każdy znalazł to, czego potrzebuje (chyba, że poszukuje sensu życia, tego niestety za żadne pieniądze się raczej nie dostanie).
W okolicy są trzy plaże, które zwykle stają się celem turystów: Palolem, Agonda i Patnem. Wszystkie trzy są śliczne, duże i zapewniają spokojny wypoczynek. Najwięcej osób niewątpliwie pojawia się na Palolem, co jednak za bardzo nie przeszkadza. A przynajmniej mi nie przeszkadza, bo i tak jest ich dość mało, szczególnie w porównaniu z tym, co dzieje się w sezonie nad polskim morzem. Zatem na Palolem można spokojnie sobie wypocząć. Plaża jest bardzo długa, pamiętać jednak trzeba, że jej szerokość zależy od pływów. Zdarzały się dni, kiedy przejście z ręcznika (zwykle rozkładamy się "u góry" plaży, blisko innych turystów) do wody kończyło się dzikim biegiem (rozgrzany piasek parzy niemiłosiernie), a czasem wystarczyło przejść kilka metrów i już człowiek mógł zanurzyć się w chłodne fale.
Dwa kilometry od Palolem (a plażą jeszcze bliżej) leży Patnem. Jest to również spora plaża, wzdłuż której ustawione są liczne hoteliki, knajpki, domki i szkoły jogi. Spokojne, piękne miejsce, na którym można poleżeć i odpocząć. Wydaje mi się, że ta plaża jest częściej wybierana przez rodziny z dziećmi, być może ze względu na jakiś konkretny hotel.
10 km w drugą stronę od Palolem mieści się osławiona Agonda. To niewielka mieścina, z kilkoma sklepikami, kościołem, szkołą i sporą ilością hoteli oraz restauracji. Bardzo ładna, długa plaża zachęca nie tylko do kąpieli, ale też spacerów. Trzeba tylko uważać na krowy, ale ta rada akurat może przydać się na każdej indyjskiej plaży.
Wracając do tematu: faktycznie południowe Goa jest mniej zatłoczone niż północne, w konsekwencji jednak ma też trochę gorszą infrastrukturę. Nie ma 100 sklepów z pamiątkami, ciuchami, 200 restauracji. Ma ich jednak wystarczająco dużo, żeby każdy znalazł to, czego potrzebuje (chyba, że poszukuje sensu życia, tego niestety za żadne pieniądze się raczej nie dostanie).
W okolicy są trzy plaże, które zwykle stają się celem turystów: Palolem, Agonda i Patnem. Wszystkie trzy są śliczne, duże i zapewniają spokojny wypoczynek. Najwięcej osób niewątpliwie pojawia się na Palolem, co jednak za bardzo nie przeszkadza. A przynajmniej mi nie przeszkadza, bo i tak jest ich dość mało, szczególnie w porównaniu z tym, co dzieje się w sezonie nad polskim morzem. Zatem na Palolem można spokojnie sobie wypocząć. Plaża jest bardzo długa, pamiętać jednak trzeba, że jej szerokość zależy od pływów. Zdarzały się dni, kiedy przejście z ręcznika (zwykle rozkładamy się "u góry" plaży, blisko innych turystów) do wody kończyło się dzikim biegiem (rozgrzany piasek parzy niemiłosiernie), a czasem wystarczyło przejść kilka metrów i już człowiek mógł zanurzyć się w chłodne fale.
Dwa kilometry od Palolem (a plażą jeszcze bliżej) leży Patnem. Jest to również spora plaża, wzdłuż której ustawione są liczne hoteliki, knajpki, domki i szkoły jogi. Spokojne, piękne miejsce, na którym można poleżeć i odpocząć. Wydaje mi się, że ta plaża jest częściej wybierana przez rodziny z dziećmi, być może ze względu na jakiś konkretny hotel.
10 km w drugą stronę od Palolem mieści się osławiona Agonda. To niewielka mieścina, z kilkoma sklepikami, kościołem, szkołą i sporą ilością hoteli oraz restauracji. Bardzo ładna, długa plaża zachęca nie tylko do kąpieli, ale też spacerów. Trzeba tylko uważać na krowy, ale ta rada akurat może przydać się na każdej indyjskiej plaży.
Wiele osób uważa, że Palolem jest niewłaściwym wyborem i tylko na Agondzie warto się zatrzymać. Wszystko jest kwestią względną. Nie zamierzam dyskutować z faktami, Agonda z całą pewnością jest najładniejsza z tych plaż. Nie zrozumcie mnie źle, wszystkie są śliczne, ale w konkursie na rajskość Agonda na pewno wygrywa. Z drugiej strony Palolem jako miejscowość jest trochę większa i położona blisko Canacony, co ułatwia życie w kontekście dostępności produktów, knajpek itp. Niemniej - jeśli przyjeżdżacie na kilka dni i zależy wam na rajskości, Agonda na pewno będzie najlepszym wyborem. Choć pozostałe dwie również pozwolą wam super wypocząć i pokąpać się w morzu :)
Północne Goa to trochę inna historia. Zrobiliśmy sobie kilkudniową wycieczkę do Calangute, żeby zobaczyć czy taki diabeł straszny jak go malują i faktycznie część historii opisywanych w necie się potwierdza. Ale tylko część. Wszystko w zasadzie zależy od tego, czego człowiek chce i oczekuje od wakacji. W północnym Goa na pewno jest dużo więcej turystów. Zarówno z Europy jak i Indii. Plaże są dość zatłoczone i choć nadal nie docieramy do poziomu Władysławowa w lipcu, to jednak powoli się do niego zbliżamy. To straszne, zakrzykniecie, nie ma po co tam jeździć. Nie tak szybko z tymi ocenami. Kij ma dwa końce. Jeśli lubicie się wyszaleć, pobiegać po sklepach, codziennie jeść w innej knajpie (i to na dodatek każdy posiłek), a w międzyczasie skoczyć sobie do normalnie wyglądającego SPA, to może jednak północne Goa powinno być waszym wyborem. Ok, na plażach jest więcej osób, ale przekłada się to wprost proporcjonalnie na jakość i ilość usług turystycznych. Spokojne Goa południowe też ma sklepy (ale jest ich ilościowo może 10%), a nawet salony masażu (ale większość wygląda tak, że człowiek boi się wejść do środka). Dwa w jednym na Goa nie znaleźliśmy, może Kerala pod tym kątem jest lepiej rozplanowana. Niemniej zarówno jedna jak i druga część Goa ma swoje zalety i niewątpliwie warta jest odwiedzenia.
Wieczorami zarówno na północnym jak i południowym Goa plaże rozświetlają się lampkami i świecami z kilkunastu lub kilkudziesięciu knajpek. Stoliki z fotelami pojawiają się prawie na całej plaży, dochodząc często aż do linii brzegowej. Każda knajpka stara się czymś wyróżnić: a to bardziej kolorowymi lampkami, a to ciekawszą promocją (dwa drinki w cenie jednego), konkretnym typem jedzenia, głośną muzyką. Szczególnie na północnym Goa muzyka wręcz huczy nad plażą, a ponieważ każda knajpa ma własną (i w ramach rywalizacji robi wszystko, żeby zagłuszyć konkurencję) czasem ciężko to wytrzymać. Zwłaszcza gdy indyjska muzyka tradycyjna miesza się z Metallicą oraz rosyjskim disco polo. Lekka masakra. Na południowym Goa jest pod tym kątem znacznie spokojniej i da się przejść wieczorem plażą, słuchając szumu fal. No, może lekko zagłuszonych, ale nadal :)
Przejście plażą czy też chodnikiem w miasteczku również bywa nieco nerwowe. Do Indii niewątpliwie dotarł trend (a może to oni go stworzyli wcześniej, któż to wie) zachęcania turystów do odwiedzenia ich sklepu czy restauracji. Bywa to męczące, szczególnie dla osób, które starają się być dla wszystkich miłe. Z każdej strony słychać: Sir, hello, come to my shop/restaurant. Ewentualnie pytania czego się szuka i zapewnienie, że w tym miejscu na pewno się to dostanie. Brzmi niewinnie prawda? To teraz przespacerujcie się przez długą ulicę słysząc to ciągle. Przy piątym się zagotujecie, przy dziesiątym para pójdzie wam uszami. Tak, wiem. To jest ich kraj i moja krytyka jest niewłaściwa, powinnam się dostosować do tutejszych zwyczajów. Pewnie powinnam, ale chyba za miła próbuję dla ludzi być i odpowiadać na każdą zaczepkę. A tak się po prostu nie da. Mam dziwne wrażenie, że w niektórych krajach w niewłaściwy sposób przyswojono sobie lekcję o aktywnej sprzedaży. I dodam, że to nie tylko moja opinia, koleżanka z Bangladeszu, która skoczyła na wakacje do Indii wróciła z podobnym wrażeniem. O widoku przerażonych albo wymęczonych tym turystów, których widziałam wielokrotnie na Goa wspominać już nie będę. Powiem krótko: nie tylko mnie lekko denerwowało ;)
Nie to jednak irytowało mnie podczas naszego pobytu w północnym Goa najbardziej. Najgorsze były... oczy. Wlepiające się w nas oczy, gdziekolwiek się ruszyliśmy. W jednym z poprzednich postów pisałam o manii robienia sobie z nami selfie (w sumie się bardzo nie dziwię, oboje jesteśmy śliczni i bardzo skromni, prawie jak mój ulubiony król Julian), ale w niektórych sytuacjach czuję się mało komfortowo. Np. jak sobie pływam, a tu nagle obcy ludzie chcą sobie robić ze mną selfie. Nie dość, że mi przeszkadzają, to na dodatek mam za dużo kompleksów, żeby się pozwalać fotografować w kostiumie kąpielowym. Jakoś tak... po prostu nie.
Jeśli ktoś ma potrzebę przy każdym pobycie w jakimś miejscu "coś zwiedzić", to z całą pewnością i tego typu zajęć mu na Goa nie zabraknie. Ponad 400 lat istnienia portugalskiej kolonii pozostawiło po sobie liczne wpływy w architekturze i krajobrazie Goa. Zarówno budynki i kościoły katolickie są widocznym historycznym dziedzictwem Portugalczyków, a ich poszukiwanie można zacząć chociażby od miejscowości Margao. Informacji na ten temat w internecie jest sporo, wystarczy poszukać.
Podróżowanie po Goa jest bardzo proste. Można albo wynająć motorek (jeżdżą tu troszkę lepiej niż w Bombaju czy New Delhi, ale tylko troszkę) albo polegać na publicznej komunikacji. Autobusy w różne miejsca jeżdżą często i gęsto, wystarczy tylko sprawdzić trasy w necie bądź też podpytać miejscowych. Przejazd z lotniska Vasco da Gama do miejscowości Palolem można w prosty sposób ogarnąć autobusem. Tuż przed lotniskiem łapie się autobus do Margao (za 20 rupii od osoby czyli za 1 zł), zaś w Margao na dworcu (dokąd dowozi autobus) bez problemu można znaleźć autobus do Canacony lub Palolem (za 30 rupii od osoby). Bilety kupuje się w autobusie, no i trzeba uważać i nie dać się odesłać do kasy dla turystów (tam przejazdy kosztują dużo więcej). Łącznie podróż dla dwóch osób kosztuje 100 rupii, co brzmi znacznie lepiej niż 1800 rupii, za które można wynająć na lotnisku taksówkę. Autobusy bywają czasem zapchane, ale zwykle znajdzie się jakieś miejsce do siedzenia oraz na plecaki. Nie należy się tego bać. Tak samo zresztą prosto można ogarnąć podróż do północnego Goa, wystarczy sprawdzić na Google Maps jak to zrobić. Zajmuje to co prawda trochę czasu, bo autobusy często się zatrzymują, ale jeśli ktoś ma sporo czasu, to warto wybrać taki środek transportu. Przecież wszyscy zawsze piszemy i mówimy, że trzeba szukać lokalnych doświadczeń czyż nie? ;)
Indie, a w szczególności Goa i Kerala, słyną ze szkół jogi. Zresztą jeszcze będąc w Polsce można sobie wykupić wyjazd z jogą bądź też same lekcje. W wielu miejscach wiszą ogłoszenia o zajęciach z jogi, sporo widać też ludzi na plaży wykonujących poszczególne figury, każdy może znaleźć coś dla siebie. Drugą "aktywnością", która kojarzy się często z Indiami, jest masaż Ajurwedy i w ogóle cały system medycyny z tym związany. Szanuję poglądy innych, ale sama nie wierzę w pozamedyczne systemy, co nie znaczy, że nie doceniam koncepcji masażu ajurwedyjskiego. Na południowym Goa dość długo szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy doświadczyć tej przyjemności. Niestety w rejonie Palolem (ku naszemu wielkiemu zdziwieniu) większość "salonów" nie zachęcała do wejścia, o rozebraniu się i poddaniu zabiegowi nie wspomnę. Wyglądały jak rozpadające się chaty. Tak, tak, zaraz się hejt poleje na mnie, że nie rozumiem idei, nie doceniam walorów i tak dalej. Powiem wprost: bardzo lubię masaże, ale muszą odbywać się w odpowiednich warunkach. I bez względu na tradycję, kulturę itp. nie wyobrażam sobie, żeby przyjemnym doznaniem miało być dla mnie poddawanie się masażowi w warunkach, które mnie lekko odrzucają. Jak nie mam wyjścia i muszę spać w miejscach bardziej obrzydliwych (trekking w Nepalu czy wyprawa na wulkan w Indonezji, a nawet przejazd na Flores) to po prostu to robię. Ale jeśli sama dobrowolnie szukam sobie "przyjemności" masażu, to jednak wolę standardy europejskich SPA (powszechne w Tajlandii czy na Bali). Wolę i już. Na szczęście jeden salon przy wejściu na plażę Palolem znaleźliśmy i parę razy odwiedziliśmy. Co prawda pierwsza wizyta skończyła się awanturą, bo zamiast 60 minut masaż trwał 35, co zakrawa na lekką kpinę i próbę oszustwa, ale wystarczyła jedna dyskusja na ten temat i nigdy więcej nikt nas oszukać w tym miejscu nie próbował.
Na Goa północnym natomiast znaleźliśmy dwa wspaniałe salony. W pierwszym co prawda masaż był trochę bardziej "pod turystów", niezbyt mocny, ale bardzo przyjemny. Drugi masaż w innym salonie nie tylko był przyjemny, ale również zgadzał się dokładnie z opisami w internecie i był dość mocny. Zaczynał się od masażu brzucha i klatki piersiowej (w Europie u kobiet raczej by to nie przeszło w dzisiejszych czasach pod hasłem #metoo) oraz ramion i rąk, następnie intensywny masaż nóg (w tym stóp, co dla niżej podpisanej, która ma łaskotki na podeszwach stóp było dość krępujące). Kolejno przewracamy się na brzuszek i już zaczyna się masaż pleców i ramion od tej strony. Następnie nogi i znowu podeszwy stóp. Masaż kończy się tym, że sadzają człowieka na stołeczku i raz jeszcze masowane są ramiona, ale i głowa oraz twarz. Czy wspomniałam, że do masażu używają olejków? A teraz zmyjcie z sobie taki olejek z włosów. Nie jest to najprostsze. Pozostaje jednak faktem, że zarówno skóra, mięśnie jak i włosy czują się i wyglądają dużo lepiej po takim zabiegu. Polecam wszystkim. Standardowo jak w Europie na taki zabieg otrzymuje się jednorazowe stringi (nie wspomniałam chyba, że poza niecodziennym masażem klatki piersiowej, masowana jest również dokładnie pupa, z czym również spotkałam się po raz pierwszy), czytałam jednak, że w niektórych ośrodkach zamiast stringów dostaje się coś w rodzaju paska materiału, w który się człowiek zawija jak w pieluchę. Można i tak.
Oczywiście Goa to o wiele więcej niż tylko leżenie na plaży, uprawianie jogi czy też masaże. Można pojeździć po dzikich plażach, licznych dżunglach czy też wioskach i pooglądać codzienne życie ludzi. Myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Powoli acz nieubłaganie pojawiają się kolejne atrakcje w postaci skuterów wodnych czy dmuchanych bananów. Turystyka dociera i tutaj. Czy to znaczy, że będzie gorzej? To już zależy od osobistej interpretacji. Mi to nie przeszkadza, o ile skuter nie przepływa prawie po mojej głowie. Ale to już niestety wina turystów. Zachować się często nie umieją, szczególnie po alkoholu. Jak dzicz po prostu. Zwykłe dzikusy.
Przejście plażą czy też chodnikiem w miasteczku również bywa nieco nerwowe. Do Indii niewątpliwie dotarł trend (a może to oni go stworzyli wcześniej, któż to wie) zachęcania turystów do odwiedzenia ich sklepu czy restauracji. Bywa to męczące, szczególnie dla osób, które starają się być dla wszystkich miłe. Z każdej strony słychać: Sir, hello, come to my shop/restaurant. Ewentualnie pytania czego się szuka i zapewnienie, że w tym miejscu na pewno się to dostanie. Brzmi niewinnie prawda? To teraz przespacerujcie się przez długą ulicę słysząc to ciągle. Przy piątym się zagotujecie, przy dziesiątym para pójdzie wam uszami. Tak, wiem. To jest ich kraj i moja krytyka jest niewłaściwa, powinnam się dostosować do tutejszych zwyczajów. Pewnie powinnam, ale chyba za miła próbuję dla ludzi być i odpowiadać na każdą zaczepkę. A tak się po prostu nie da. Mam dziwne wrażenie, że w niektórych krajach w niewłaściwy sposób przyswojono sobie lekcję o aktywnej sprzedaży. I dodam, że to nie tylko moja opinia, koleżanka z Bangladeszu, która skoczyła na wakacje do Indii wróciła z podobnym wrażeniem. O widoku przerażonych albo wymęczonych tym turystów, których widziałam wielokrotnie na Goa wspominać już nie będę. Powiem krótko: nie tylko mnie lekko denerwowało ;)
Nie to jednak irytowało mnie podczas naszego pobytu w północnym Goa najbardziej. Najgorsze były... oczy. Wlepiające się w nas oczy, gdziekolwiek się ruszyliśmy. W jednym z poprzednich postów pisałam o manii robienia sobie z nami selfie (w sumie się bardzo nie dziwię, oboje jesteśmy śliczni i bardzo skromni, prawie jak mój ulubiony król Julian), ale w niektórych sytuacjach czuję się mało komfortowo. Np. jak sobie pływam, a tu nagle obcy ludzie chcą sobie robić ze mną selfie. Nie dość, że mi przeszkadzają, to na dodatek mam za dużo kompleksów, żeby się pozwalać fotografować w kostiumie kąpielowym. Jakoś tak... po prostu nie.
Jeśli ktoś ma potrzebę przy każdym pobycie w jakimś miejscu "coś zwiedzić", to z całą pewnością i tego typu zajęć mu na Goa nie zabraknie. Ponad 400 lat istnienia portugalskiej kolonii pozostawiło po sobie liczne wpływy w architekturze i krajobrazie Goa. Zarówno budynki i kościoły katolickie są widocznym historycznym dziedzictwem Portugalczyków, a ich poszukiwanie można zacząć chociażby od miejscowości Margao. Informacji na ten temat w internecie jest sporo, wystarczy poszukać.
Podróżowanie po Goa jest bardzo proste. Można albo wynająć motorek (jeżdżą tu troszkę lepiej niż w Bombaju czy New Delhi, ale tylko troszkę) albo polegać na publicznej komunikacji. Autobusy w różne miejsca jeżdżą często i gęsto, wystarczy tylko sprawdzić trasy w necie bądź też podpytać miejscowych. Przejazd z lotniska Vasco da Gama do miejscowości Palolem można w prosty sposób ogarnąć autobusem. Tuż przed lotniskiem łapie się autobus do Margao (za 20 rupii od osoby czyli za 1 zł), zaś w Margao na dworcu (dokąd dowozi autobus) bez problemu można znaleźć autobus do Canacony lub Palolem (za 30 rupii od osoby). Bilety kupuje się w autobusie, no i trzeba uważać i nie dać się odesłać do kasy dla turystów (tam przejazdy kosztują dużo więcej). Łącznie podróż dla dwóch osób kosztuje 100 rupii, co brzmi znacznie lepiej niż 1800 rupii, za które można wynająć na lotnisku taksówkę. Autobusy bywają czasem zapchane, ale zwykle znajdzie się jakieś miejsce do siedzenia oraz na plecaki. Nie należy się tego bać. Tak samo zresztą prosto można ogarnąć podróż do północnego Goa, wystarczy sprawdzić na Google Maps jak to zrobić. Zajmuje to co prawda trochę czasu, bo autobusy często się zatrzymują, ale jeśli ktoś ma sporo czasu, to warto wybrać taki środek transportu. Przecież wszyscy zawsze piszemy i mówimy, że trzeba szukać lokalnych doświadczeń czyż nie? ;)
Indie, a w szczególności Goa i Kerala, słyną ze szkół jogi. Zresztą jeszcze będąc w Polsce można sobie wykupić wyjazd z jogą bądź też same lekcje. W wielu miejscach wiszą ogłoszenia o zajęciach z jogi, sporo widać też ludzi na plaży wykonujących poszczególne figury, każdy może znaleźć coś dla siebie. Drugą "aktywnością", która kojarzy się często z Indiami, jest masaż Ajurwedy i w ogóle cały system medycyny z tym związany. Szanuję poglądy innych, ale sama nie wierzę w pozamedyczne systemy, co nie znaczy, że nie doceniam koncepcji masażu ajurwedyjskiego. Na południowym Goa dość długo szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy doświadczyć tej przyjemności. Niestety w rejonie Palolem (ku naszemu wielkiemu zdziwieniu) większość "salonów" nie zachęcała do wejścia, o rozebraniu się i poddaniu zabiegowi nie wspomnę. Wyglądały jak rozpadające się chaty. Tak, tak, zaraz się hejt poleje na mnie, że nie rozumiem idei, nie doceniam walorów i tak dalej. Powiem wprost: bardzo lubię masaże, ale muszą odbywać się w odpowiednich warunkach. I bez względu na tradycję, kulturę itp. nie wyobrażam sobie, żeby przyjemnym doznaniem miało być dla mnie poddawanie się masażowi w warunkach, które mnie lekko odrzucają. Jak nie mam wyjścia i muszę spać w miejscach bardziej obrzydliwych (trekking w Nepalu czy wyprawa na wulkan w Indonezji, a nawet przejazd na Flores) to po prostu to robię. Ale jeśli sama dobrowolnie szukam sobie "przyjemności" masażu, to jednak wolę standardy europejskich SPA (powszechne w Tajlandii czy na Bali). Wolę i już. Na szczęście jeden salon przy wejściu na plażę Palolem znaleźliśmy i parę razy odwiedziliśmy. Co prawda pierwsza wizyta skończyła się awanturą, bo zamiast 60 minut masaż trwał 35, co zakrawa na lekką kpinę i próbę oszustwa, ale wystarczyła jedna dyskusja na ten temat i nigdy więcej nikt nas oszukać w tym miejscu nie próbował.
Na Goa północnym natomiast znaleźliśmy dwa wspaniałe salony. W pierwszym co prawda masaż był trochę bardziej "pod turystów", niezbyt mocny, ale bardzo przyjemny. Drugi masaż w innym salonie nie tylko był przyjemny, ale również zgadzał się dokładnie z opisami w internecie i był dość mocny. Zaczynał się od masażu brzucha i klatki piersiowej (w Europie u kobiet raczej by to nie przeszło w dzisiejszych czasach pod hasłem #metoo) oraz ramion i rąk, następnie intensywny masaż nóg (w tym stóp, co dla niżej podpisanej, która ma łaskotki na podeszwach stóp było dość krępujące). Kolejno przewracamy się na brzuszek i już zaczyna się masaż pleców i ramion od tej strony. Następnie nogi i znowu podeszwy stóp. Masaż kończy się tym, że sadzają człowieka na stołeczku i raz jeszcze masowane są ramiona, ale i głowa oraz twarz. Czy wspomniałam, że do masażu używają olejków? A teraz zmyjcie z sobie taki olejek z włosów. Nie jest to najprostsze. Pozostaje jednak faktem, że zarówno skóra, mięśnie jak i włosy czują się i wyglądają dużo lepiej po takim zabiegu. Polecam wszystkim. Standardowo jak w Europie na taki zabieg otrzymuje się jednorazowe stringi (nie wspomniałam chyba, że poza niecodziennym masażem klatki piersiowej, masowana jest również dokładnie pupa, z czym również spotkałam się po raz pierwszy), czytałam jednak, że w niektórych ośrodkach zamiast stringów dostaje się coś w rodzaju paska materiału, w który się człowiek zawija jak w pieluchę. Można i tak.
Oczywiście Goa to o wiele więcej niż tylko leżenie na plaży, uprawianie jogi czy też masaże. Można pojeździć po dzikich plażach, licznych dżunglach czy też wioskach i pooglądać codzienne życie ludzi. Myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Powoli acz nieubłaganie pojawiają się kolejne atrakcje w postaci skuterów wodnych czy dmuchanych bananów. Turystyka dociera i tutaj. Czy to znaczy, że będzie gorzej? To już zależy od osobistej interpretacji. Mi to nie przeszkadza, o ile skuter nie przepływa prawie po mojej głowie. Ale to już niestety wina turystów. Zachować się często nie umieją, szczególnie po alkoholu. Jak dzicz po prostu. Zwykłe dzikusy.
Komentarze
Prześlij komentarz