Zombieland czyli choroba wysokościowa w natarciu
Ból zakrada się niepostrzeżenie. Ot, gdzieś z tyłu głowy zaczyna coś lekko szarpać. Potem ciut mocniej, jakby trochę cisnąć. Zaczynasz się trochę niepokoić, nadal idziesz pod górę, ale robisz więcej przystanków, pijesz więcej wody, elektrolitów. Sięgasz po kolejny Diamox. Dumnie docierasz do Everest Base Camp, robisz sobie miliony selfie. Łzy radości płyną po policzkach, kiedy z zachwytem rozglądasz się dookoła. A potem w środku nocy uderza. Po cichu jak zabójca. I nagle siedzisz z potwornym bólem głowy, nie do końca rozumiejąc co się dzieje. Przecież jesteś na tej wysokości od tylu godzin. Przecież nic się nie działo. A teraz masz wrażenie, że ktoś założył ci żelazną obręcz na głowę i dokręca śrubki coraz mocniej. Co ja będę ściemniać - boli jak jasna cholera. Gratuluję, właśnie poznaliście osobiście AMS (acute mountain sickness) - chorobę wysokościową. Choć wolelibyście nie.
Choroba wysokościowa, jak sama jej nazwa wskazuje, pojawia się na dużych wysokościach. U niektórych może zacząć się na 2 500 m.n.p.m., u innych dopiero od 3 500 m.n.p.m., średnio to ponoć ok. 3 000 m.n.p.m. Wynika to ze spadku ciśnienia atmosferycznego, a co za tym idzie mniejszej ilości tlenu w jednostce objętości powietrza i tym samym ilości tlenu dostarczanego do płuc. Na poziomie morza zawartość tlenu w powietrzu wynosi ok. 20,9% i do takich ilości nasze organizmy są przyzwyczajone. Im wyżej jednak, tym niższe ciśnienie i mniej tlenu absorbowanego z każdym wdechem (choć procentowo tlenu w atmosferze pozostaje tyle samo). I tak na poziomie 3 500 m.n.p.m. wdychamy efektywnie (w porównaniu do poziomu morza) już tylko 13,5%, na 5 000 m.n.p.m. 11,2%, a na 5 500 m.n.p.m. 10,5%. Połowę mniej niż leżąc na plaży (i to pomijając ten skromny fakt, że na plaży największym wysiłkiem jest przełożenie się z brzuszka na plecki żeby zadbać o równomierną opaleniznę, a w górach trzeba się nieźle namachać nogami). Jest zatem całkiem zrozumiałe, że im wyżej, tym trudniej się oddycha i tym gorzej się człowiek czuje. Typowe objawy to zmęczenie, zawroty głowy, zaburzenia gastryczne (w tym brak apetytu, który jak twierdzą Nepalczycy jest pierwszym ważnym objawem AMS), trudności ze snem oraz bóle głowy. Brak reakcji na AMS może prowadzić do dalszych problemów zdrowotnych, w tym obrzęku mózgu i płuc, co stanowi już śmiertelne zagrożenie dla organizmu.
AMS uderza we wszystkich - bez względu na wiek czy sprawność fizyczną. Nawet jeśli jesteś bardzo fit i pójdziesz w wysokie góry, możesz sobie zafundować spotkanie z Jej Wysokością. Oczywiście są sposoby, żeby zmniejszyć szansę na duże kłopoty. Przede wszystkim aklimatyzacja. Mądrzy ludzie (czyt. lekarze specjaliści) twierdzą, że od 3 500 m.n.p.m. nie należy pokonywać większej wysokości w ciągu dnia (liczonej jako wysokość, na której się śpi) niż 300-500 m. 500 m to ponoć maksymalna różnica, z którą nasz organizm może sobie jeszcze poradzić. Dodatkowo co każde 1 000 m powinno się robić jeden dzień aklimatyzacyjny. Stąd dzień aklimatyzacyjny w Namche Bazaar na trasie do EBC, a następny w Dingboche. Kolejny powinien być w Gorak Shep, ale jest to już na takiej wysokości, że większość ludzi stara się jak najszybciej ją opuścić, zatem nikt tego raczej nie robi. Trzymanie się tych zasad nie daje gwarancji, ale zwiększa szansę na łagodny przebieg AMS lub jego brak.
My trzymaliśmy się tej zasady, ale widzieliśmy kilka osób, które odpuszczały sobie aklimatyzację. Najbardziej "spektakularnym" przykładem z naszej wyprawy był Koreańczyk, którego my spotkaliśmy w Bupsie. Koło 21 ktoś zaczął się dobijać do naszego guesthouse'a i kiedy drzwi się otworzyły, wleciał przez nie młody Koreańczyk, wyglądający jak sama śmierć i bardzo umęczony, pytając o nocleg i oznajmiając, że dotarł właśnie z Phaplu. Tym, którzy nie pamiętają przypomnę, że z my z Phaplu do Bupsy szliśmy dwa dni, łącznie jest to jakieś 30 km z podejściami góra-dół. Był zdeterminowany w trakcie swojego krótkiego urlopu zobaczyć EBC bez względu na koszty. O tym samym Koreańczyku usłyszeliśmy potem jeszcze z ust Vidasa (Polaka, który od lat wspina się w górach nepalskich i kanadyjskich, spotkanego przez nas w Namche Bazaar), który opowiedział nam, że w Lobuche spotkał właśnie tego samego człowieka parę dni wcześniej. Koreańczyk przejawiał wszystkie objawy ostrego AMS, ale był tak zapatrzony w swoją potrzebę (dotrzeć do EBC bez względu na cenę), że zamierzał mimo bólu startować do Gorak Shep następnego dnia. Oczywiście zamiast tego przeleciał się helikopterem do szpitala, ale jego przykład pokazuje jak bardzo trzeba uważać. Chęć osiągnięcia celu to jedno, ale takie ryzyko?
My trzymaliśmy się tej zasady, ale widzieliśmy kilka osób, które odpuszczały sobie aklimatyzację. Najbardziej "spektakularnym" przykładem z naszej wyprawy był Koreańczyk, którego my spotkaliśmy w Bupsie. Koło 21 ktoś zaczął się dobijać do naszego guesthouse'a i kiedy drzwi się otworzyły, wleciał przez nie młody Koreańczyk, wyglądający jak sama śmierć i bardzo umęczony, pytając o nocleg i oznajmiając, że dotarł właśnie z Phaplu. Tym, którzy nie pamiętają przypomnę, że z my z Phaplu do Bupsy szliśmy dwa dni, łącznie jest to jakieś 30 km z podejściami góra-dół. Był zdeterminowany w trakcie swojego krótkiego urlopu zobaczyć EBC bez względu na koszty. O tym samym Koreańczyku usłyszeliśmy potem jeszcze z ust Vidasa (Polaka, który od lat wspina się w górach nepalskich i kanadyjskich, spotkanego przez nas w Namche Bazaar), który opowiedział nam, że w Lobuche spotkał właśnie tego samego człowieka parę dni wcześniej. Koreańczyk przejawiał wszystkie objawy ostrego AMS, ale był tak zapatrzony w swoją potrzebę (dotrzeć do EBC bez względu na cenę), że zamierzał mimo bólu startować do Gorak Shep następnego dnia. Oczywiście zamiast tego przeleciał się helikopterem do szpitala, ale jego przykład pokazuje jak bardzo trzeba uważać. Chęć osiągnięcia celu to jedno, ale takie ryzyko?
Lekarze powtarzają jak mantrę, że nawet jeśli zaczynają się objawy AMS, to jeszcze nie koniec. Czasem wystarczy zostać na dodatkową noc na tej samej wysokości albo (to nawet chętniej rekomendują) zejść 300-500 m niżej i tam zostać dwa dni. Jeśli objawy ustąpią, można spróbować wrócić wyżej, jest spora szansa, że organizm sobie poradzi.
Kolejna kwestia to profilaktyczne zażywanie Diamoxu (działa moczopędnie i zmniejsza ryzyko obrzęków). My za poradą mądrego lekarza (raz jeszcze wielkie dzięki Monika😉) zaczęliśmy profilaktycznie brać Diamox od Namche Bazaar. Co prawda źle policzyliśmy ilości, ale skapnęliśmy się jeszcze w Namche, gdzie w trakcie wyprawy do apteki natknęliśmy się na Vidasa (wspaniałego człowieka, prawdziwego Himalaistę, właściciela agencji Natural High Adventures, który w nepalskich górach chyba tylko jeszcze yeti nie widział), który schodząc w dół, podzielił się z nami swoimi zapasami i udzielił dodatkowych informacji na temat trasy oraz AMS. Świat jest naprawdę maleńki :) W każdym razie - zażywaliśmy po dwie tabletki dziennie, co Łukasza super ochroniło. Ok, nie wiadomo czy bez tabletek poradziłby sobie równie dobrze, ale z nimi na pewno poradził sobie dobrze. Zatem być może nie ma co ryzykować. Ja czułam się dobrze aż do Gorak Shep. Ok, czasem gdzieś coś zakuło w głowie, ale wystarczył krótki odpoczynek, parę wdechów a wieczorem trochę zupy czosnkowej (Nepalczycy wierzą, że pomaga, a na pewno nie szkodzi) i było ok. W nocy w Gorak Shep złapał mnie potworny ból głowy. Kosmiczny wręcz. Dorzuciłam dawkę Diamoxu, wypiłam mnóstwo elektrolitów. Do rana wzięłam jeszcze ze dwa Diamoxy i prawie utopiłam się w ilości wody/herbaty/elektrolitach. Następnie jak zombie usiadłam nad miską zupy czosnkowej w jadalni, podczas gdy Łukasz pobiegł na Kala Pathar. Oprócz mnie w sali siedziało jeszcze kilkanaście innych osób z tymi samym objawami. Sporo leżało jeszcze w łóżkach, kilka - mimo wczesnej godziny - schodziło już do Lobuche. AMS strzelił mocno, choć na szczęście do nikogo helikoptera tej nocy nie wzywano. Co ponoć było wyjątkiem.
Niestety po drodze słyszeliśmy wiele historii o tym jak przewodnicy grup specjalnie gnają, nie oglądając się na pierwsze objawy wysokościówki u swoich "podopiecznych", bo po pierwsze mają grafik a po drugie umowy z właścicielami helikopterów (kasa za każdego zwożonego). Ponoć problem takich oszust jest tak duży, że ewakuacje ma przejąć policja nepalska, nieprzekupna jak twierdzą. No cóż, zobaczymy jak to będzie wyglądało. Żeby zobrazować skalę problemu, krótka historia, którą usłyszeliśmy od polskiej pary w Periche. Grupa Polaków z Chicago wyruszyła z Lukli w liczbie 30 osób, pod opieką kilku guide'ów i porterów. Do Gorak Shep dotarło 14 osób, do EBC tylko 4. Większość wróciła helikopterami. Guide gnał, nie oglądając się na objawy ludzi. Ta para, która nam opowiadała historyjkę, spotkała grupę kilka razy. I widzieli jak się wykruszali. Szkoda wielka.
AMS (albo przynajmniej konsekwencje zmniejszonej zawartości tlenu) w jakimś stopniu dotyka chyba wszystkich. Wczesne objawy takie jak otumanienie widać na szlaku cały czas. Wygląda to trochę jak marsz zombie, człowiek skupia się bardzo na tym co robi, na każdym kroku. W okolicach EBC mogą pojawić się dodatkowe objawy. Mózg każe mięśniom postawić stopę w punkcie A, a stopa ląduje w punkcie B. Brzmi zabawnie, ale w górach może się źle skończyć. Naprawdę trzeba uważać. No i zdobywanie wysokości przy niedotlenionych mięśniach jest naprawdę trudne. Oddech jest dużo szybszy, żeby próbować skompensować niedobory życiodajnego pierwiastka, ale i tak mięśnie bolą jak diabli, prawie wszyscy suną w żółwim tempie, a po podejściu o kilka-kilkanaście metrów w górę zatrzymują się na sekundy lub minuty - to już bardzo indywidualne - żeby odzyskać oddech. Na postoju, bez wysiłku, jest raczej ok, o ile nie rozwija się już AMS.
Skoro już tak pięknie Was nastraszyłam, pora na dobre wieści. Wystarczyło, że ruszyliśmy w dół, a mój ból głowy minął (ok, dopiero za Lobuche, ale zawsze). Wieczorem w Periche czułam się jak nowonarodzona, nie było żadnych objawów. Wystarczyło po prostu zejść. A Łukasz uniknął jej w ogóle. Farciarz ogromny :) Myślę, że dzisiaj mądrzejsza o jeden ból głowy, zrobiłabym dodatkowy nocleg w Lobuche, bo jak widać mojemu organizmowi 200 m robi różnicę. Czy jednak zrezygnowałabym z trekkingu? Absolutnie nie. Everest jest widoczny już z Namche Bazaar, a tam jeszcze objawy AMS zdarzają się rzadko. Warto, zdecydowanie warto.
Niestety po drodze słyszeliśmy wiele historii o tym jak przewodnicy grup specjalnie gnają, nie oglądając się na pierwsze objawy wysokościówki u swoich "podopiecznych", bo po pierwsze mają grafik a po drugie umowy z właścicielami helikopterów (kasa za każdego zwożonego). Ponoć problem takich oszust jest tak duży, że ewakuacje ma przejąć policja nepalska, nieprzekupna jak twierdzą. No cóż, zobaczymy jak to będzie wyglądało. Żeby zobrazować skalę problemu, krótka historia, którą usłyszeliśmy od polskiej pary w Periche. Grupa Polaków z Chicago wyruszyła z Lukli w liczbie 30 osób, pod opieką kilku guide'ów i porterów. Do Gorak Shep dotarło 14 osób, do EBC tylko 4. Większość wróciła helikopterami. Guide gnał, nie oglądając się na objawy ludzi. Ta para, która nam opowiadała historyjkę, spotkała grupę kilka razy. I widzieli jak się wykruszali. Szkoda wielka.
AMS (albo przynajmniej konsekwencje zmniejszonej zawartości tlenu) w jakimś stopniu dotyka chyba wszystkich. Wczesne objawy takie jak otumanienie widać na szlaku cały czas. Wygląda to trochę jak marsz zombie, człowiek skupia się bardzo na tym co robi, na każdym kroku. W okolicach EBC mogą pojawić się dodatkowe objawy. Mózg każe mięśniom postawić stopę w punkcie A, a stopa ląduje w punkcie B. Brzmi zabawnie, ale w górach może się źle skończyć. Naprawdę trzeba uważać. No i zdobywanie wysokości przy niedotlenionych mięśniach jest naprawdę trudne. Oddech jest dużo szybszy, żeby próbować skompensować niedobory życiodajnego pierwiastka, ale i tak mięśnie bolą jak diabli, prawie wszyscy suną w żółwim tempie, a po podejściu o kilka-kilkanaście metrów w górę zatrzymują się na sekundy lub minuty - to już bardzo indywidualne - żeby odzyskać oddech. Na postoju, bez wysiłku, jest raczej ok, o ile nie rozwija się już AMS.
Skoro już tak pięknie Was nastraszyłam, pora na dobre wieści. Wystarczyło, że ruszyliśmy w dół, a mój ból głowy minął (ok, dopiero za Lobuche, ale zawsze). Wieczorem w Periche czułam się jak nowonarodzona, nie było żadnych objawów. Wystarczyło po prostu zejść. A Łukasz uniknął jej w ogóle. Farciarz ogromny :) Myślę, że dzisiaj mądrzejsza o jeden ból głowy, zrobiłabym dodatkowy nocleg w Lobuche, bo jak widać mojemu organizmowi 200 m robi różnicę. Czy jednak zrezygnowałabym z trekkingu? Absolutnie nie. Everest jest widoczny już z Namche Bazaar, a tam jeszcze objawy AMS zdarzają się rzadko. Warto, zdecydowanie warto.
Komentarze
Prześlij komentarz